"Dwa lata temu dostałam wylewu. W szpitalu spędziłam ponad miesiąc. Nie mogłam mówić, samodzielnie chodzić, ubierać się. Byłam całkowicie zależna od innych! Lekarze uznali, że nic więcej nie mogą już zrobić i muszą wypisać mnie do domu. Wierzyłam, że moja córka nie zostawi mnie samej w takim stanie, ale bardzo się pomyliłam. Zamiast niej pomogła mi obca dziewczyna...! Celina, 67 lat
Pewnego dnia, niespodziewanie Wiktoria przyniosła mi list. Z trudem otworzyłam kopertę i zaczęłam czytać:
"Kochana mamo! Bardzo się ucieszyliśmy wiadomością od Ciebie. Nie wiedziałam, że możesz już samodzielnie pisać. Cieszę się, że tak doskonale dajesz sobie radę. U nas wszystko w porządku, ale brak czasu powoduje, że tak rzadko do Ciebie piszę. Dzieci zdrowe, Maciej ciągle jest zajęty, ja też mam wiele obowiązków. Mamy ostatnio trochę problemów. Chciałabym się z Tobą spotkać i opowiedzieć Ci o wszystkim. Przyjadę w najbliższy piątek popołudniowym pociągiem. Do zobaczenia, pozdrawiam. Twoja córka, Dominika.”
– Wiktorio, myślę, że powinnaś to przeczytać – ciągle jeszcze miałam trudności z mówieniem, ale Wiktoria mnie rozumiała.
– Jest pani pewna? To nie jest list do mnie... – zawahała się.
– Przeczytaj, musimy się obie nad czymś zastanowić.
Wiktoria uważnie przebiegała wzrokiem linijki niedługiego tekstu. Była poważna i skupiona. Patrzyłam na nią i zaczęłam wspominać.
Powróciłam myślami do chwili, kiedy Wiktoria pojawiła się w moim życiu. To było niemal dwa lata temu, kiedy po wylewie leżałam w szpitalu. Obudziłam się po tygodniu i okazało się, że jestem całkowicie sparaliżowana. Nie mogłam mówić, nie potrafiłam się samodzielnie poruszać, ale przecież czułam i rozumiałam wszystko. I to chyba było najgorsze... Nie chciałam być ciężarem dla mojej córki, ale nic nie potrafiłam na to poradzić. Musiałam leżeć, słuchać i patrzeć ze świadomością, że nie mam żadnego wpływu na to, co się ze mną dzieje. Dominika w szpitalu odwiedzała mnie rzadko, co rozumiałam, bo miała pracę, męża i dzieci w miejscowości odległej o ponad sto kilometrów od Jeleniej Góry. W szpitalu dawali mi jakieś leki, masowali, stosowali fizykoterapię, ale nic nie pomagało, nie było widocznej poprawy Wtedy pojawiła się Wiktoria, młoda fizjoterapeutka. Przyszła na praktykę do szpitala. Zajmowała się mną jakoś tak inaczej niż wszyscy, z serdecznością. Ta nieznajoma młoda dziewczyna spędzała ze mną więcej czasu niż moja rodzona córka, która zawsze wpadała jak po ogień, chwilę na mnie patrzyła i wychodziła.
W szpitalu spędziłam ponad miesiąc. Lekarze uznali, że mój przypadek nie rokuje nadziei na poprawę, więc należy mnie odesłać do domu. Ta wiadomość wcale mnie nie ucieszyła. Od śmierci męża mieszkałam sama i dawałam sobie radę ze wszystkim, ale co zrobię teraz... Pozostało mi wierzyć, że moja córka nie pozostawi mnie samej sobie. Jakże się jednak myliłam...
– W poniedziałek będzie pani mogła zabrać mamę do domu – powiedział lekarz.
– Do domu? – Dominika aż pobladła ze zdenerwowania. – Ale to niemożliwe, mama mieszka sama, nie ma się nią kto zaopiekować...
– Ma przecież panią. My nie możemy nic więcej zrobić...
– Ależ panie doktorze, ja mam dzieci, męża, pracuję. – Rozmawiali ze sobą tak, jakby mnie nie było. – Może jakiś zakład, nie wiem... Ja naprawdę nie mogę...
Nie pamiętam, co było dalej, chyba straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam przy moim łóżku siedziała Wiktoria.
– Proszę się uspokoić, pani Celino – mówiła łagodnie – Wszystko będzie dobrze...
Opędziłam się od wspomnień.
– I co ty na to, Wiktorio? - zapytałam, kiedy skończyła czytać list.
– Nie wiem... Może ona po prostu się za panią stęskniła? – powiedziała, ale chyba sama w to nie wierzyła.
– Wiktorio, jesteś najbliższą mi osobą i dlatego chcę z tobą porozmawiać – mówiłam gorzej niż zwykle, jakby usta znowu odmawiały mi posłuszeństwa. – Wcale nie mam ochoty na spotkanie z Dominiką.
- Ale... to pani córka...
- Tak, to była moja córka... – Wspomnienia znowu pchały się, chociaż wcale ich teraz nie chciałam.
Ze szpitala do domu wróciłam z Wiktorią. Wszystko w nim pachniało czystością, a w wazonie stały świeże kwiaty. Nigdzie nie było natomiast mojej córki. Nie widziałam jej od tamtej pamiętnej rozmowy z lekarzem.
– Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, to możemy na razie zamieszkać razem. Zaopiekuję się panią dopóki... córka nie zabierze pani do siebie... Nie mam tu nikogo bliskiego. Swojej mamy nawet nie pamiętam, umarła jak miałam dwa lata – wyszeptała.
Wiktoria opiekowała się mną jak rodzone dziecko. Woziła mnie na rehabilitację, ćwiczyła ze mną w domu, karmiła i myła. Czytała mi gazety i zmuszała do ćwiczeń w mówieniu. Ja byłam zrezygnowana. Moje ciało wciąż było nieruchome, usta nie chciały wypowiadać słów. Miałam dosyć, nie chciałam takiego życia, takiej wegetacji na łasce obcych ludzi, ze świadomością, że moja rodzona córka się mnie wstydzi, Że nic jej nie obchodzi mój los!
– Pani Celino, musi pani zacząć mówić – Wiktoria ustawiała lusterko naprzeciw mojej twarzy, patrząc nieustępliwie. – Wiem, że pani wszystko słyszy i rozumie, musi pani ćwiczyć...
W końcu powiedziałam pierwsze, pełne zdanie. Dość niewyraźnie, bo poruszać mogłam tylko prawą stroną twarzy, ale pamiętam, że płakałam ze szczęścia.
Sięgnęłam znowu po leżący na stoliku list od córki. Powoli przeczytałam: „Kochana mamo...” – te słowa wydały mi się obrzydliwie zakłamane. Czego ona ode mnie chciała? Musiała czegoś chcieć. Przecież od dwóch lat tutaj nie była i przysyłała jedynie kartki na święta...
Nie potrafiłam oderwać myśli od spotkania, które czekało mnie w najbliższy piątek... Dominika przywitała się ze mną wylewnie, jakby nie było tego czasu, który tak nas rozdzielił.
– Świetnie wyglądasz, mamo, naprawdę – siedziałyśmy same na werandzie.
– I świetnie się czuję, oczywiście biorąc pod uwagę mój stan.
Patrzyła na mnie w skupieniu.
– Mamo, ja wiem, że dawno się nie widziałyśmy, ale ten brak czasu... powiedziała, jakby czytała w moich myślach.
– Co u ciebie? Jak dzieci?
– No właśnie. Mamo ja... jestem w ciąży... – Ale... wiesz, to jest dla nas problem. Będziemy potrzebowali więcej miejsca...
Nie wiedziałam, o co jej chodzi.
– Pomyśleliśmy sobie, że mogłabyś nam... no, pomóc nam...
– Ja? – zdziwiłam się. – Nie mam zbyt wiele, a utrzymanie tego domu kosztuje...
– No właśnie – Dominika nabrała powietrza. – Pomyśleliśmy, że może... zamieszkałabyś u nas, a my tutaj... Przymknęłam oczy. A więc o to jej chodziło...
– Mogłaś zadzwonić, powiedziałabym ci, że ten dom nie należy do mnie, nie musiałabyś się fatygować.
– Dominika patrzyła na mnie w osłupieniu.
– Dom nie należy do ciebie? To niemożliwe... – A do kogo?
– Do mojej córki – powiedziałam.
– Do twojej córki? Przecież... to ja jestem twoją córką.
– Szkoda, Dominiko, że dopiero teraz sobie o tym przypomniałaś.
– Wiktorio – skorzystałam z tego, że dziewczyna pojawiła się na werandzie – zabierz mnie stąd i pokaż tej pani drogę do furtki.
Przez okno widziałam, jak Dominika idzie ulicą i sama się sobie dziwiłam. Ani przez moment nie miałam ochoty jej zawołać... Moja nowa córka właśnie okrywała mnie kocem.