"Wiktor poznał ją trzy lata temu. Świętował dyplom z kolegami w jakimś barze. A ona tam pracowała. Miałam nadzieję, że to na chwilę. Gdzie – on, wykształcony, inteligentny, ambitny, i ona – dziewczyna z prowincji, półsierota, z ordynarnymi pasemkami i tatuażem na ramieniu!? Liczyłam na to, że mój syn zwiąże się z kimś bardziej podobnym do siebie..." Krystyna, 65 lat
Czekałam na windę z siatami w obu dłoniach. Lubiłam robić zakupy rano, chociaż tłok w sklepach większy. W pewnym wieku człowiek potrzebuje trochę mobilizacji, żeby nie utknąć od rana przy telenowelach.
– Dzień dobry, pani Lidko. – usłyszałam znajomy głos.
Zza drzwi mieszkania przy windzie wychyliła się pani Jagoda. Emerytowana nauczycielka matematyki, uczyła mojego Wiktora. I od czasów szkoły uznawała za stosowne informować mnie o wszystkim, co dotyczy mojego syna. Mimo że już dobiegał trzydziestki.
– Dzień dobry – mruknęłam i spojrzałam wyczekująco w stronę szybu.
– Znowu pani te taśki sama dźwiga! – Cmoknęła. – Ewelinka nic nie pomaga?
– Na zmiany pracuje – rzuciłam.
Nie miałam zamiaru mówić jej, ze owszem, Ewelina, moja synowa, nieraz oferowała, że zrobi rano zakupy, ale wolałam sama.
– A, na zmiany – powtórzyła, przeciągając głoski. – Bo widzę, jak wraca wtedy, gdy inni dopiero do normalnej pracy się zbierają. Pewnie pielęgniarką jest…Trudny zawód – zawiesiła głos.
„A to wścibskie babsko”, pomyślałam. Dobrze wiedziała, gdzie Ewelina pracuje. Ale nic nie odpowiedziałam.
– A Wiktor to wróci kiedyś z tej emigracji? Nie chcę się wtrącać, pan Lidziu, ale taka rozłąka nie służy małżeństwom...
– O! – zawołałam z ulgą na widok windy. – Przyjechała! Do widzenia!
I gdyby ktoś mnie wcześniej zapytał, nie byłaby żoną mojego syna.
Wiktor poznał ją trzy lata temu. Świętował dyplom z kolegami w jakimś barze. A ona tam pracowała. Ot, cała historia. Miałam nadzieję, że to na chwilę. Gdzie – on, wykształcony, inteligentny, ambitny, i ona – dziewczyna z prowincji, półsierota, z ordynarnymi pasemkami i tatuażem na ramieniu? Niby przyjechała na studia, ale coś nie wyszło i na dobre utknęła za barem.
A jednak rok później się zaręczyli. Próbowałam przemówić mu do rozsądku, ale Wiktor postawił sprawę jasno – albo zaakceptuję Ewelinę, albo zrywa ze mną kontakt. Byłam załamana, ale czy miałam jakiś wybór?
Zamieszkali u mnie, po śmierci męża mieszkanie ziało pustką, a oni jeszcze nie dorobili się swojego M. Ciężko mi było zaakceptować jej hałaśliwy śmiech, kuse bluzki i te powroty nad ranem. Wiedziałam, jak to wygląda – sąsiedzi musieli mieć używanie. Ale jemu to w ogóle nie przeszkadzało.
Nie powiem, starała się być miła. Ale na każdym kroku dochodziło do spięć. A to źle doprawiła zupę, a to znów niestosownie ubrała się na urodziny wujenki. Dramat!
– Ewelina miała ciężkie życie – tłumaczył mi syn. – Do wszystkiego doszła sama. Widzisz, że pracuje i uczy się w szkole pomaturalnej? Poza tym lubi tę pracę, ludzi różnych spotyka, ma tam koleżanki… Skończy szkołę, uzbieramy trochę grosza, założy gabinet kosmetyczny i będziesz z niej zadowolona.
Gabinet kosmetyczny? Naprawdę?
Ale nic nie mówiłam. Zacisnęłam zęby. Nie chciałam stracić Wiktora.
I jakoś tak rok temu gruchnęła wieść. Wysyłają Wiktora na kontrakt. Prestiżowy, dobrze płatny! Boże, jaka ja byłam z niego dumna!
W dwa dni spakowali się z Eweliną, podekscytowani i pełni nadziei, i pojechali. Ona miała się tam uczyć języka, trochę świata zobaczyć, bo nigdy za granicę nie wyjeżdżała. Dzwonili, wysyłali zdjęcia, ale już pod koniec roku zorientowałam się, że coś jest nie tak. Przyjechali na święta i okazało się, że Ewelina zostaje.
– Nie zaaklimatyzowała się. – przyznał ze smutkiem Wiktor. – Zostały jeszcze dwa lata, nie wytrzyma tak długo.
– Ale… że ze mną zamieszka? – zapytałam głupio.
– A gdzie? – zdziwił się. – To szybko zleci, mamuś. Ani się obejrzysz, a ja wrócę i na swoje pójdziemy.
No i została.
Czekałam, aż ten gabinet otworzy, i normalną pracą się wreszcie zajmie, ale oni każdy grosz na mieszkanie odkładali. I dlatego Ewelina wróciła do pracy w barze.
Jeszcze jak Wiktor z nami mieszkał, to jakieś pozory normalności były, a teraz wszystko do góry nogami się wywróciło. Mieszkałyśmy niby razem, ale wciąż się mijałyśmy. Ona klucz w drzwiach przekręcała, a ja się budziłam do życia, ja gotowałam się do spania, a ta makijaż kończyła przed wyjściem do pracy.
– Jakoś mi się nie chce wierzyć, że ten lokal tylko w nocy jest czynny – zagadnęłam ją kiedyś. – W domu cię prawie nie ma…
– W nocy lepiej płacą. I napiwki są większe – wyjaśniła. – Póki dzieci w domu nie płaczą, biorę, potem różnie może być. – Mrugnęła do mnie wesoło. Ale chyba po mojej minie zorientowała się, że nie było mi do śmiechu. – Jutro posprzątam lodówkę. I firanki rozwieszę – powiedziała potulnie.
Machnęłam ręką. Już wolałam sama tę lodówkę posprzątać.
Pamiętam dobrze ten dzień. Bo takich chwil się nie zapomina. Rutynowe badanie, jakie w każdym wieku kobieta powinna robić. Po badaniu czekam, aż lekarz zapisze wszystko w komputerze i wyznaczy kolejny termin, ale widzę, że on marszczy brwi i ściąga okulary. Wiedziałam, że coś jest nie tak.
– Dam tu pani skierowanie. I to na cito. Trzeba wyciąć zmianę. Potem badanie histopatologiczne. Żeby wykluczyć..
– Mam raka? – wyszeptałam przerażona.
– Proszę nie martwić się na zapas.
Do domu wróciłam roztrzęsiona. Tysiące myśli przelatywały mi przez głowę. Ile czasu mi jeszcze zostało? Powiedzieć Wiktorowi? A jak już z tego szpitala nie wrócę?
W domu od razu melisy sobie zaparzyłam i wybrałam jego numer. Odebrał zdyszany. W tle jakieś maszyny huczały.
– Co tam mamuś? Stało się coś, że tak dzwonisz nagle?
– Nic się nie stało. – Przełknęłam ślinę. – Tylko zapytać chciałam, czy byś nie przyjechał? Długo cię w domu nie było… – starałam się opanować drżenie głosu.
– Nie da rady – jęknął. – Produkcja właśnie rusza na nowej linii. Opowiem ci potem. Ale na pewno wszystko ok? U Eweli też? Gadałem z nią wczoraj i brzmiała w porządku…
– Dobrze, dobrze, synku – uspokoiłam go. – Tak tylko tęskno mi trochę.
– Też tęsknię – westchnął. – Za trzy miesiące mam urlop, przyjadę na dłużej, to się nagadamy. Muszę lecieć, mamuś, pa!
Zabieg był wyznaczony na kolejną środę. Kółkiem zaznaczyłam na ściennym kalendarzu i co dzień patrzyłam na to czerwone kółko jak na wyrok.
Tego dnia wstałam przed szóstą. Ewelina wróciła z pracy po pierwszej w nocy, wyjątkowo wcześnie. Wiem, bo zasnąć nie mogłam i słyszałam, jak się kręci.
Uprzedziłam ją wcześniej, że jadę na badania na kilka dni. Nie wdawałam się w szczegóły, zresztą byłam pewna, że słuchała mnie jednym uchem.
Wypiłam szklankę wody i uznałam, że mogę wzywać taksówkę. Co prawda miałam się stawić w szpitalu punkt ósma, ale kto to wie, czy jakichś korków nie będzie, lepiej nie kusić losu.
Już zaczynałam rozmowę, kiedy do kuchni przytuptała w piżamie Ewelina.
– Dzień dobry… – Przeciągnęła się.
– Co ty tak wcześnie? – Odłożyłam telefon.
Popatrzyła na mnie z pobłażaniem.
– Jak to – co? Zaraz jedziemy. Już zamówiłam ubera na 7.15. Zdążę coś zjeść i lecimy.
– Co zamówiłaś? – wydukałam. – I gdzie ty w ogóle mnie zabierasz?
– No na te badania przecież. – Kiwnęła głową na moją leżącą w kącie torbę spakowaną do szpitala. – To dzisiaj, dobrze pamiętam?
– Dobrze. – mruknęłam.
A jednak słuchała… Pomyślałam, że nawet lepiej, jak pojedzie, może trzeba będzie coś podpisać, dane do kontaktu podać.
Trochę pozrzędziłam, że tak późno zamówiła przejazd, ale kierowca przyjechał na czas i byłyśmy w szpitalu grubo przed ósmą.
Nie pamiętam dobrze, co działo się potem. Zdenerwowana byłam. Ewelina wszystkie papierkowe rzeczy pomogła mi załatwić. Zaprowadziła na oddział i nie dała sobie powiedzieć, że ma już iść do domu. Czekała na korytarzu, jak prowadzili mnie na pobranie krwi, a potem na kontrolne badanie. A kiedy wieźli mnie już na zabieg, fuknęłam do niej, żeby nie czekała.
– I tak nie mam co robić. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się delikatnie, po czym nachyliła się, żeby ścisnąć mi dłoń.
Nie miałam siły, żeby z nią dyskutować.
Obudziłam się na szpitalnym łóżku, gdy za oknem było już ciemno. Nad łóżkiem migotała świetlówka. Ktoś obok pochrapywał. Poczułam się taka samotna. Tak bardzo się bałam. Nie chciałam umierać…
Nagle poczułam, że ktoś ujmuje moją dłoń. Ostrożnie, jakbym była ze szkła. Spojrzałam w bok. Ewelina wpatrywała się we mnie zmęczonym wzrokiem, ale kąciki jej oczu się uśmiechały.
– Dobrze poszło – szepnęła. – Wyniki powinny być za miesiąc.
Coś ścisnęło mnie w dołku. Czasy czas tu siedziała…Wiedziała o wszystkim. Ciekawe skąd. I od kiedy.
– Nikt z własnej woli nie kładzie się do szpitala na zwykłą kontrolę – powiedziała cicho, jakby czytała mi w myślach.
Chciałam coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle.
Za to ona, chyba skrępowana ciszą, i być może, żeby odciągnąć moje myśli od zabiegu, zaczęła mówić. Cicho, by nie obudzić pozostałych pacjentów, opowiadała o pracy, o szefie, który ma kłopoty z dorastającą córką, o wystawnym wieczorze panieńskim, zorganizowanym przez klientkę, po którym zrezygnowała ze ślubu, i o pewnym kliencie, w którym jedna z kelnerek rozpoznała swojego spowiednika. Chichotałyśmy razem, choć ja z wysiłkiem z powodu bólu.
Nie wiem, kiedy zasnęłam. Gdy się obudziłam, Ewelina pochrapywała skulona na niewygodnym krześle. W tym samym ubraniu, co wczoraj, z rozmazanym makijażem. Na szafce nocnej leżały moje ulubione herbatniki i sok. Było grubo po północy. Powinna być w pracy. A siedziała tu ze mną.
Patrzyłam na jej dobrą, szczerą twarz, jakbym widziała ją po raz pierwszy. Wiedziałam już, że lubi ten bar. Że pewnie nie skończy żadnych studiów, i być może wcale nie otworzy zakładu kosmetycznego. Ale to ona będzie ze mną czekała na wyniki przez te cztery tygodnie. I tylko to się dla mnie liczyło.
Wiktor ma szczęście. Nie, co ja plotę, ja mam szczęście.