„Westchnęłam i opanowałam nerwy. »Jaka wigilia, taki cały rok«, pomyślałam. Ale mówiąc szczerze, miałam już dość tych ciągłych narzekań, marudzenia. Ta nie lubi kompotu, syn smażonego karpia, bo za tłusty, synowa smażonych prawdziwków, bo u niej w domu nigdy grzybów na wieczerzy wigilijnej nie serwowano. O upodobaniach kulinarnych wnuków nawet nie wspomnę – ferajna najchętniej zjadłaby frytki i hamburgera. Tylko mały Franio, który ewidentnie wdał się w mojego męża, pakował do buzi wszystko, co nadawało się do zjedzenia”. Zofia, 62 lata
– Mamo, masz coś do picia? – zapytała Julia, moja córka.
– Blanka a to chce rozpakowywać prezenty, a to woła pić. – No przecież jest kompot z suszu – odparłam, przekładając dzwonka karpia skwierczące na gorącej patelni. Kątem oka widziałam, jak córka przewraca oczami.
– Blanka nie będzie tego piła – fuknęła.
– A skąd wiesz, skoro nawet nie spróbowała?
– Ja nie lubię kompotu z suszu, to ona też nie polubi.
Westchnęłam i opanowałam nerwy. „Jaka wigilia, taki cały rok”, pomyślałam. Ale mówiąc szczerze, miałam już dość tych ciągłych narzekań, marudzenia. Ta nie lubi kompotu, syn smażonego karpia, bo za tłusty, synowa smażonych prawdziwków, bo u niej w domu nigdy grzybów na wieczerzy wigilijnej nie serwowano. O upodobaniach kulinarnych wnuków nawet nie wspomnę – ferajna najchętniej zjadłaby frytki i hamburgera. Tylko mały Franio, który ewidentnie wdał się w mojego męża, pakował do buzi wszystko, co nadawało się do zjedzenia. Przy tym do wszystkich się uśmiechał i... I nawet kompociku się napił. Balsam na moje zbolałe, kucharskie serce. Wniosłam do jadalni wazę z barszczem i poszłam jeszcze do kuchni, żeby zrzucić fartuszek. Wracając, usłyszałam ściszony głos ciężarnej synowej:
– Boże, na widok tego karpia w galarecie zbiera mi się na wymioty...
Weszłam do jadalni i obrzuciłam ją karcącym spojrzeniem.
– A ciocia Sławka będzie rzygać! – wrzasnął Michaś, starszy syn mojej córki.
Niby wszyscy zaczęli się śmiać, ale mnie zrobiło się przykro. Do oczu napłynęły mi łzy. Przypomniały mi się święta w domu rodzinnym. Wszyscy byli uśmiechnięci, radośni, cieszyli się każdym smakołykiem, bo o każdy produkt trzeba się było wystarać. A teraz... Młodzi najchętniej zamówiliby sushi z restauracji i zjedli je przy włączonym telewizorze! Heniu widział, że coś jest nie tak.
– No, zaczynajmy – powiedział, odchodząc od stołu. Czule pogłaskał mnie po plecach.
– Blanka, Michaś i Franio widzieli już pierwszą gwiazdkę, czas zacząć radosne świętowanie. Wziął do ręki Pismo Święte i odczytał ewangelię mówiącą o narodzinach Jezusa. Potem podał połamany opłatek. Złożyliśmy sobie życzenia, atmosfera się poprawiła. Podniosłam pokrywkę wazy, buchnęła para z gorącego barszczu.
– Mamo, usiądź, ja naleję – powiedziała Julia. Kiedy już maleńkie uszka na wszystkich talerzach zostały zalane aromatycznym wywarem, zaczęliśmy jeść. I jakoś poszło. Każdy wkładał na talerz to, co lubił... No, z dzieciakami było gorzej, ale potem mogły rozpakować prezenty i jakoś dotrwaliśmy do dziewiętnastej. Wtedy nasze pociechy zaczęły się zbierać, bo obiecali odwiedzić też rodziców swoich małżonków.
– Dziękujemy za pyszną kolację – powiedziała Sławka, której najwyraźniej już nie mdliło na widok... karpia i teściowej. Uśmiechnęłam się i wycałowałam ją i syna na pożegnanie. Zaraz po nich wyszła Julia z mężem i dzieciakami. Zabrałam się za zmywanie i przekładanie jedzenia. Gdy skończyłam, była dwudziesta.
– To co, Zosiu, napijemy się kawki i zjemy serniczka? – zapytał Heniu.
– O tak – westchnęłam, zapadając się w miękkim fotelu.
– Kawka koniecznie. Jestem tak zmęczona, że bez kofeiny nie dotrwam do pasterki. Zaparzysz? – zapytałam jeszcze.
– Pewnie, i sernika ukroję – rzucił mąż.
„No, chociaż tyle”, pomyślałam. Bo w końcu prawie całą Wigilię i święta przygotowałam sama. Mąż wrócił po jakimś czasie z tacą, na której stały filiżanki i talerzyki z kawałkami ciasta. Posłodziłam kawę i spróbowałam słodkości.
– Mmm. Rozpływa się w ustach – pochwaliłam samą siebie.
– Pyszny – przyznał Henryk.
– Została nam prawie cała blacha – dodał.
– Dzieciaki nie chciały? – zdziwił się.
– Nie – rzuciłam z lekką irytacją w głosie.
– Podobno wpakowałam za dużo rodzynek, a nasze wnuki ich nie lubią...
– I dobrze, będzie więcej dla nas – zauważył Heniu.
– Wiesz, może zrobiłam za dużo jedzenia... Teraz już tak się nie biesiaduje. Każdy ma swoje sprawy. Młodzi jadą tu, tam, a czasem mam wrażenie, że woleliby te wolne dni spędzić, leżąc przed telewizorem.
– Masz rację, wszystko się zmienia. Ale czy na lepsze?... Poza tym oni też są zmęczeni. Te korporacje ich wykańczają.
– Może i masz rację... Chociaż – westchnęłam – my też nie mieliśmy lekko. Komuna, wystawanie w kolejkach...
– Ale pracę zaczynałaś o siódmej i kończyłaś o piętnastej.
– Dobrze, Heniu... Ja i tak mam wrażenie, że bardzo dużo dla nich robimy, a oni nic, zero wdzięczności. Tylko marudzić i narzekać potrafią.
– A ty co teraz robisz? – wszedł mi w słowo.
– Oj, przestań – zdenerwowałam się. Zamilkliśmy na moment. Wzięły mnie jakieś wewnętrzne nerwy.
– Jak dożyjemy, to w przyszłym roku koniec, nie robię żadnej Wigilii! – wybuchłam.
– Niech się cała reszta martwi o karpie, barszcze i uszka. A może nas ktoś zaprosi? Wtedy zrobię pierogi, upiekę ciasto, i koniec – dopiłam kawę.
– Oj, matka – zażartował Heniu.
– Nie unoś się tak. Przecież gdybyś nie mogła poszaleć w kuchni, toby cię skręciło.
– Nie wiem, nie wiem... Chętnie bym sobie odpoczęła. Nie widziałabym nic złego w tym, żeby raz w życiu ktoś pobiegał wokół mnie – powiedziałam. Henryk spojrzał na mnie tak jakoś bez wyrazu. Pewnie sobie pomyślał, że przesadzam, ale nic nie powiedział. Przed północą wyszliśmy na pasterkę. Kolejne dwa dni świąt Bożego Narodzenia minęły jak zawsze... Pierwszego dnia odwiedziła nas córka, drugiego przyszli znajomi. Było fajnie, nie powiem, ale potem to odchorowałam.
Minął rok. Znów świat pokrył się śnieżnobiałym puchem. A ludzi ogarnęło przedświąteczne szaleństwo.
– Popatrz, Heniu, znów idą święta – powiedziałam do męża w mikołajki.
– Trzeba pomyśleć o prezentach dla dzieci. Może zastosujemy metodę jeden na jeden. Każdy wylosuje osobę, której zrobi jakiś konkretny upominek.
– Mhmm – mruknął mąż i wyszedł z kuchni do sypialni.
„Co on sobie myśli? Nie dość, że będę musiała ustalić całą listę zakupów, ugotować, to jeszcze zostawia mnie samą z prezentami”, pomyślałam. Poszłam za nim do pokoju. Heniu siedział na łóżku tyłem do drzwi i „walczył” z jakimiś papierami. „Pakuje prezenty czy jak?”, zastanowiłam się w myślach.
– Co robisz? – zapytałam. Mąż odwrócił się w gwałtownie. Wyglądał jak dziecko, które przed momentem coś zbroiło.
– A ty zawsze musisz węszyć? – uśmiechnął się.
– Mam dla ciebie niespodziankę – wyciągnął w moją stronę rękę, w której trzymał złotą, sporej wielkości kopertę.
– Proszę, kochanie, to dla ciebie.
Otworzyłam przesyłkę od świętego Mikołaja.
– Bilety na lot do Egiptu?! Kiedy?! Dwudziestego grudnia? Heniu, zwariowałeś? – pytałam, śmiejąc się.
– Nie, po prostu chciałem, żebyś sobie odpoczęła – podszedł i pocałował mnie.
Totalnie mnie zaskoczył. Przed świętami, zamiast biegać po spożywczakach, szukałam stroju kąpielowego i przewodników. Mieliśmy z Heniem zamiar zwiedzić Kair i Luksor. Poza tym trochę się opalić, dobrze zjeść i zabawić się w sylwestra. Naszym dzieciom na wieść o odwołanych świętach opadły szczęki. Zlitowałam się nad nimi i dwa dni przed wyjazdem upiekłam sernik... Ale zrobiłam to tylko dlatego, że i Henryk, i ja przepadamy za tym ciastem.