"Ta miłość kosztowała mnie bardzo wiele. Nie tylko nerwów, ale i pieniędzy, bo dla Ernesta zrobiłabym wszystko. Dopiero po czasie dotarło do mnie, że on nie chce związku ze mną! Po prostu pochlebia mu to moje psie oddanie. On nawet tego nie ukrywał..." Edyta, 41 lat
Straciłam przez ten związek wiele... Nie tylko nerwów, ale i pieniędzy. Tych, które mu pożyczałam na wieczne nieoddanie, gdy on, taki wrażliwy i utalentowany, nie mógł latami znaleźć odpowiedniej pracy do swoich kwalifikacji. Tych, których ja nie zarobiłam, zajęta jego sprawami. I tych, które wydałam na benzynę, żeby jeździć wte i wewte po kraju o dziwnych porach dnia i nocy...
Nie żałowałam wydatków na wykwintne potrawy, które zeschnięte lub wystygłe lądowały w koszu albo w psiej misce, ponieważ się Ernest znowu się nie zjawił. Na ciuchy i kosmetyki, kupowane impulsywnie w idiotycznej nadziei, że to coś zmieni. Na wino, w którym topiłam smutki w samotne wieczory. Na książki o psychologii, które studiowałam, żeby zrozumieć, o co tu, kurczę, chodzi. Na antydepresanty wreszcie.
Nigdy mi tych pieniędzy nie oddał, tak samo jak nie odwzajemnił moich uczuć, choć chętnie z nich korzystał. A ja jak durna tkwiłam w tym bagnie, uprawiając grę w wytrwałość, bo ktoś kiedyś wbił mi do głowy (ale kto?!), że jak będę taka cierpliwa i zniosę wszystko, to na pewno w końcu dostanę nagrodę. Że nie należy się zniechęcać, bo jak wszystko wskazuje na NIE, to znaczy, że TAK, tylko samo jeszcze o tym nie wie. Nic bardziej mylnego!
Skoro są sygnały, że nie ma miłości, to znaczy, że nie ma i kropka. Trzeba słuchać własnej intuicji, ona jest najbliżej, więc ma rozeznanie. Nie słuchałam i słusznie zostałam ukarana. Dopiero po czasie dotarło do mnie, że najbardziej on we mnie cenił to psie oddanie i nawet tego nie ukrywał. „Lubię cię taką”, mówił, kiedy na granicy histerii żebrałam o spotkanie. Schlebiało mu to, leczył swoje kompleksy. Tym bardziej że wiedział, że może się spokojnie spóźnić o dwie godziny i nic mu nie zrobię. Raz na początku spróbowałam, a potem doszłam do wniosku, że skoro z planowanych trzech godzin razem zostaje nam czterdzieści minut, to nie ma sensu tracić pół godziny na awanturę. Wiedział, że może odpowiadać na pytania albo nie, odpisywać na SMS-y po tygodniu albo wcale, odbierać telefony lub odrzucać połączenie bez wytłumaczenia. Rozładowywać na mnie swoje nastroje. Często bywał nadęty, rozdrażniony, niecierpliwy, a we mnie aż wszystko drgało z rozczarowania, rozżalenia i niepewności. To pewnie przeze mnie, coś źle zrobiłam, jakby tu go udobruchać, żeby był zadowolony...
To były te nieczęste uskrzydlające momenty, które zawsze trwały za krótko. Na tyle krótko, że niewiele z nich pamiętam. Nie no, musiało być coś pozytywnego, przecież nie był to czysty masochizm z mojej strony! Miał mnóstwo uroku i taki męski czar, przy którym mi miękły kolana. Lubił go roztaczać, gdy sprawy zmierzały w złym (dla niego) kierunku, a ja wszystko mu wybaczałam, przekonana, że może jednak tym razem się uda. Gdyby nie mój upór, rozpadlibyśmy się pewnie dużo wcześniej, a tak kręciliśmy te rozstania i powroty jak figury w natrętnym walczyku przez siedem lat. Siedem lat to magiczna liczba. Siedem lat tłustych, siedem lat chudych... Mówią, że w ciągu siedmiu lat wymieniają się w ciele wszystkie komórki. I dlatego różne ważne przełomy życiowe odbywają się w człowieku co siedem lat.
Ja tam nie wiem, czy to prawda, ale jak już mi wreszcie przeszło, to mi przeszło. Obudziłam się pewnego ranka z poczuciem, że odzyskałam wzrok i słuch. Jakby zdjęto mi worek z głowy. Nic mnie nie bolało. Przede mną otwierał się nowy, wspaniały świat! No, może, bez przesady z tą wspaniałością, ale na moich zasadach.
Świeżo odzyskanym wzrokiem przyglądałam się na nowo różnym niegdysiejszym sytuacjom i nie mogłam wyjść ze zdumienia. Jak mogłam się dać wpuścić w takie maliny?! Co mi się w nim tak strasznie podobało, bo przecież nie wygląd!
– No i widzisz, wyszło na moje – zauważyła przyjaciółka, kiedy podzieliłam się z nią swymi jakże nowymi przemyśleniami. W jej głosie nie było satysfakcji, tylko spokojne stwierdzenie faktu. Elwira miała do mnie anielską cierpliwość. Przez przeszło siedem lat Ernest i jego zachowania były numerem jeden w naszych rozmowach. Bez mrugnięcia okiem wytrzymywała moje huśtawki emocjonalne, niekończące się analizy „kocha czy nie kocha”, depresje i wątpliwości. Kiedyś, dawno temu, na samym początku tego pożal się Boże romansu, powiedziała mi:
– Wygląda na to, że w tym związku tyle będziesz miała, ile w niego włożysz, bo on sam z siebie nic ci nie da. No i kurczę, miała rację!
Dopóki dawałam, wspierałam, podziwiałam, byłam na każde skinienie, związek, kulejąc, trwał. Jak przestałam, bo już nie miałam mocy przerobowych, to się skończył. Proste. Ernest nie chciał związku. Chciał adoracji! Nie chodziło mu o mnie, tylko o to, że się pięknie w moich oczach odbijał. Byłam takim uczuciowym McDonaldem, stacją benzynową, gdzie wpadał, żeby sobie poprawić samopoczucie, jak miał ochotę, i znikał, kiedy mu się podobało.
– Wychodzi na to, że rację miały nasze mamy i babcie, mówiąc, że trzeba się szanować – mruknęłam w zamyśleniu. – Powinnam go wywalić za drzwi wieki temu.
Siedziałyśmy obie... nie, nie przy winie – wino już dawno przestało być potrzebne, papierosy też... Siedziałyśmy w kuchni przy zielonej herbacie, drylując śliwki na powidła. Tematem głównym w ogóle nie był Ernest, zeszło na niego jakoś tak przypadkiem. Przy rozmowie, jak z czasem zmienia się perspektywa i dopiero z odległości widać pewne sprawy.
– Może i powinnaś, ale nie byłaś gotowa. – Wzruszyła ramionami przyjaciółka. – Widocznie jakieś potrzeby ci jednak zaspokajał, choćby i samoumartwienia – dodała, puszczając do mnie oko.
– Fakt – przyznałam samokrytycznie. – Czułam się taka wyjątkowa. Nikt nie cierpiał tak jak ja! A wiesz... – Dorzuciłam kolejną pestkę do pokaźnego stosiku w miseczce. – Jak się to wszystko kotłowało, to ciągle na siebie wpadaliśmy w najróżniejszych miejscach. A teraz nic. Kompletnie. A przecież poruszamy się w podobnych rejonach. Dziwne nie?
Z początku nawet żałowałam. Taką miałam potrzebę, żeby go minąć z zadartym nosem, żeby zobaczył, jak sobie świetnie radzę, żeby żałował, co stracił i żeby go bolało. Miałam potrzebę zemsty. A teraz... Phi! Ani mnie on ziębi, ani grzeje. W ogóle o nim nie myślę, a jak już, to oddycham z ulgą, że nie muszę już tego palanta oglądać.
– No to zgodnie z logiką powinnaś go teraz gdzieś spotkać – powiedziała proroczo Elwira i sięgnęła po następną śliwkę. I w tym momencie brzdęknął dzwonek. O tej porze?... Odłożyłam nóż i poszłam otworzyć, wycierając po drodze ręce w fartuch. W progu stał, a jakże, Ernest z kwiatkiem w doniczce!
– Tak? – Uniosłam brwi.
– Pomyślałem, że... powinienem cię przeprosić... Przepraszam... – baknął, po czym wyciągnął w moją uroczy bukiecik białych kwiatów i uśmiechnął się niepewnie. Staliśmy tak w progu, patrząc na siebie. „Jak to się dziwnie w życiu plecie!”, pomyślałam i zachciało mi się śmiać. Zamiast tego jednak wyszczerzyłam zęby w promiennym uśmiechu. – Dziękuję! – powiedziałam. Przejęłam bukiet i zamknęłam mu przed nosem drzwi.