"Kiedy wreszcie zrozumiałem, że ją kocham, było już dla nas za późno..."
Fot. 123RF

"Kiedy wreszcie zrozumiałem, że ją kocham, było już dla nas za późno..."

"To będzie historia o Oli. Wariatce o rudych włosach i zaraźliwym śmiechu. O dziewczynie, która nigdy nie nosiła parasola i zamiast klubów wolała góry. Niestety nie zdążyłem jej powiedzieć, że była najwspanialszą kobietą, jaką znałem i że nic nie wypełni pustki, jaką po sobie zostawiła..."  Jasiek, 24 lata

Poznałem ją na imprezie w akademiku politechniki. Nie zwracałem na nią uwagi, dopóki mi się nie przedstawiła.
– Cześć. Jestem Ola, a ty jesteś moim przyszłym mężem, wiesz? – trochę wypiła, chwiała się na wysokich obcasach, które do niej nie pasowały, i uśmiechała się radośnie, pokazując zachodzące na siebie jedynki.
– Pójdziemy na kebaba? Na dole na skrzyżowaniu jest jeden czynny całą noc.
– Eeee... jestem wegetarianinem. Sorry – wymknąłem się jej wtedy i pobiegłem do Jowity, która wpadła mi w oko jakiś czas temu. Do końca imprezy unikałem Oli, choć z tego, co pamiętam, i tak bawiła się świetnie.

Nieszkodliwa wariatka

– Sałatka z jarmużu i mango – kilka dni później czekała na mnie po wykładzie, podtykając mi pod nos coś ohydnego. – Zrobiłam z myślą o tobie, wegetarianinie – mrugnęła porozumiewawczo.
Zarumieniłem się i uznałem, że muszę odpokutować moje kłamstwo. Od tego czasu mnie nie odstępowała. Z początku próbowałem ją zbywać, unikać, dawać do zrozumienia, że mi przeszkadza, ale w końcu uznałem ją za nieszkodliwą wariatkę. Tak, wariatkę, która od czasu do czasu dawała mi ściągać na kolokwiach, nieźle gotowała i miała świetne poczucie humoru. Od razu wyjaśnię – nie podobała mi się. Nie była w moim typie. Miała za dużo naiwnego optymizmu, za dużo dziecięcej radości i wiary w ludzi. Cechowała ją bezpośredniość i otwartość, nie lubiła gierek. Zawsze w spodniach i rozciągniętym t-shircie, z byle jak związanymi włosami. Mówiła wprost to, co myślała i nie obrażała się, gdy ktoś jej dopiekł. Taka normalna kumpela, przy której nie trzeba stać na baczność.
Pasowało mi to, bo podkochiwałem się w Jowicie – smukłej brunetce, trochę wyniosłej i niedostępnej, ale zabójczo inteligentnej i seksownej. Ola była na przeciwnym biegunie.
– Wiesz, co mówią o drugich połówkach? – zagadnęła mnie kiedyś na stołówce. – Że to osławione dopasowanie to pic na wodę. Że czasem trzeba spróbować czegoś innego. No, rozumiesz... Nie wszystko złoto, co się świeci i tak dalej – chyba patrzyła na mnie uważnie, czułem jej wzrok na twarzy.
– Halo, tu ziemia! Gapisz się na nią jak sroka w gnat – mruknęła zirytowana, widząc, że śledzę wzrokiem Jowitę w objęciach jakiegoś dupka.
– Ale mówią też, że serce nie sługa – odparowałem, wkurzony jej trafnymi uwagami.
– OK, rozumiem. Mam dwa bilety do kina. Moja kolej. I stawiam piwo – westchnęła.
– Serio?– ucieszyłem się, bo byłem spłukany. – Tylko żadne romansidła, bo idziesz sama!

Para przyjaciół

Od jakiegoś czasu byliśmy przyjaciółmi. Kumplami. Poddałem się, bo prawdę mówiąc, niewiele mnie to kosztowało. Oboje mieliśmy z takiego układu korzyści. Poza tym Ola nie pouczała mnie, nie robiła wyrzutów. Zrozumiała, że nic między nami nie będzie i nie naciskała. Przyjęła do wiadomości, że liczy się tylko Jowita. Słuchała, kiwała głową, a potem jak gdyby nigdy nic zabierała mnie ze swoją ekipą w góry albo ciągnęła na koncert. Rewanżowałem się – przedstawiałem jako kumpelę, w awaryjnych sytuacjach zabierałem na wesele jako partnerkę. Nie wiem nawet, jak minęły dwa kolejne lata. Śmiechem zbywałem dwuznaczne uwagi na temat Oli, głupie żarty przy piwie. W końcu wszystko ucichło. Nawet jeśli znajomi nie rozumieli, że istnieje przyjaźń między kobietą i mężczyzną, przestali się czepiać. Raz tylko, w górach, po sylwestrze, kiedy wyciągnęła mnie na spacer, podczas gdy wszyscy jeszcze odsypiali szaloną noc, wdrapaliśmy się na szczyt ścięty mrozem, biały i oślepiający od słońca, wtuliła się we mnie, obejmując mnie w pasie. Poczułem zapach kremu rumiankowego, którym wysmarowała policzki i nos, i bijące od niej ciepło. Nic nie mówiła. Kiedy odkleiła się ode mnie, spojrzałem na jej twarz. Była mokra od łez.
– Hej, mała, stało się coś? – mruknąłem zaskoczony.
– No co ty – wychrypiała. – Nie myślisz chyba, że płaczę tu z powodu tych nieznośnie pięknych gór i tego, że stoimy tu razem, tylko ja i ty, co?
No właśnie to przemknęło mi przez myśl. Do dziś widzę jej podskakujący koński ogon, gdy zbiega z góry po śliskich kamykach. Odwraca się, zarumieniona, uśmiechnięta od ucha do ucha, jakby ta mozolna wspinaczka była spełnieniem jej marzeń, i wyciąga do mnie rękę. Taką ją zapamiętam.

Razem damy radę

A potem wszystko potoczyło się szybko i bezlitośnie. Nadszedł karnawał i egzaminy. Zabójcze tempo, zwariowany czas. Nawet nie zauważyłem, że gdzieś się zapodziała. Do tego wszystkiego pojawiała się nikła nadzieja, że między mną a Jowitą coś się ułoży. Tak więc wpadłem na nią dopiero na początku marca. I nie poznałem jej.
– Jasiek! – poczułem szarpnięcie za rękaw na środku korytarza. – Hej, to ja...
Zatkało mnie. Stała przede mną zjawa. Chuda jak patyk, z cieniami pod oczami i niechlujnie związanymi włosami.
– Jezu, Ola, co się stało?! – wydukałem. Od tygodnia nie grzali w akademiku, ale na pierwszy rzut oka widać było, że to nie to.
– Dzięki, ty to potrafisz prawić komplementy – uśmiechnęła się i na ułamek sekundy zobaczyłem w jej oczach znany błysk przekory i zadziorności. Ale zaraz potem posmutniała.
– Nie wiem, jakiś wirus chyba. Lekarze mówią, żebym więcej spała i mniej imprezowała. Nie wierzą, że nic innego nie robię... Jutro zabierają mnie do szpitala. Chciałam się pożegnać. Zrobiło mi się jej żal. Kurczę, zapomniałem o niej. Poczułem, że zalewa mnie ogromna fala wstydu.
– Zawiozę cię. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – chciałem powiedzieć: przepraszam, zawaliłem, powinienem wcześniej do ciebie zajrzeć, ale zamiast tego wziąłem ją w ramiona. Poczułem jej chude kości. Bezwolne, zadziwiająco kruche ciało oparło się o mnie.
– Wszystko będzie dobrze... – wyszeptałem. Nie było. Już następnego dnia, po serii badań, wiedzieliśmy, że to coś poważnego. Zostałem z nią w szpitalu. Bała się. Po raz pierwszy w życiu nie uśmiechała się dłużej niż 20 minut. Zasypiała z moją dłonią w swojej, budząc się, od razu szukała mnie wzrokiem.
– Zawalisz egzaminy – powiedziała cicho któregoś dnia.
– Tylko mnie nie denerwuj, dobrze? – rzuciłem groźnie. – Zdamy razem, jak wyjdziesz. Kilka dni później potwierdzono diagnozę. To był rak. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu w okropnej szpitalnej sali. Jej szara zapadnięta twarz była prawie nie do poznania.
– Ola, jestem z tobą. To nie wyrok. Ludzie z tego wychodzą... Damy radę – wiem, jak idiotycznie to zabrzmiało, ale naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć. Zamrugała gwałtownie, jej usta zadrżały i nagle wielka łza potoczyła się po jej policzku.
– Obiecujesz? – wyszeptała.
– Jasne!

Zacząłem ją naprawdę poznawać

Zawaliłem tamte egzaminy, ale nie miało to dla mnie wtedy znaczenia. Nie mogłem patrzeć, jak się poddaje. To nie była Ola, jaką znałem. W te długie szpitalne dni i jeszcze dłuższe noce niemal cały czas rozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że wychowała się w domu dziecka. Dlatego nikt prócz kolegów ze studiów jej nie odwiedzał. I że jej marzeniem jest dom i czwórka dzieci. Że chce zająć się pieczeniem ciast i robieniem na drutach kolorowych szalików. I musi być jeszcze pies. I wypady pod namiot.
– A ty? – spytała. – O czym marzysz?
Mogłem powiedzieć prawdę. Że chcę wyjechać, zaczepić się w jakimś dobrym laboratorium, zarobić trochę grosza. Że chcę razem z Jowitą żyć pełnią życia, dopóki starczy mi sił. Ale odparłem:
– W zasadzie o tym samym...
Już wtedy wiedziałem to, co wcześniej podejrzewałem. Była we mnie zadurzona. Jej kumpelska postawa była kamuflażem. Nie kierował mną żal, ani współczucie. Po prostu chciałem, żeby w jej pokręconym życiu zdarzyło się coś dobrego. Żeby usłyszała choć raz to, na co czekała. Na co zasłużyła. Uśmiechnęła się. Może wiedziała, że kłamię? Ale od tego dnia coś drgnęło. Zaczęła walczyć. Żartować z pielęgniarkami, kokietować lekarzy i przekomarzać się ze mną. Odetchnąłem. Po pierwszej chemii wstąpiła w nią euforia. Prosiła o książki, spisała listę czasopism i nawet oddelegowała mnie po nową piżamę, bo, jak stwierdziła, w szpitalnych ciuchach jej nie do twarzy. Lekarze byli ostrożni w prognozach, ale ona nie dopuszczała do siebie myśli, że coś może pójść nie tak. Jej entuzjazm udzielił się także mnie. Zostawiałem ją samą na dłużej, dzwoniłem regularnie, popołudniami zostawałem do wieczora. I powoli wracałem do życia poza szpitalem. 

Nie chciała być sama

– Potrzebna jest druga chemia – lekarka, młoda dziewczyna, patrzyła gdzieś w podłogę, udając, że szuka czegoś w kieszeni. – Pana dziewczyna wszystkich nas ujęła. To wspaniała kobieta... Bardzo bym chciała, żeby się udało... Ale przy tego typu nowotworach... Są rozległe przerzuty...
– Uda się – przerwałem jej. Nie sprostowałem, że jesteśmy tylko kumplami. Zdenerwował mnie ten ton rezygnacji. Więc to wszystko – jedna chemia, druga, i co – potem już tylko dobre życzenia?! Ola uznała to za wyzwanie. Może nie wiedziała, że lekarze nie widzą nadziei, a może już taka po prostu była?
– Selfie. Przytulisz się, czy boisz się, że się zarazisz?– zarządziła któregoś dnia, robiąc dzióbek do aparatu. Jej wychudzona twarz ginęła pod fałdami chustki, którą okutała głowę, a oczy wydawały się dwa razy większe. Objąłem ją delikatnie. Niby przypadkiem oparła głowę na moim ramieniu.
– Wrzucisz do sieci? – zaniepokoiłem się. Wciąż w tyle mojej głowy kołatała Jowita.
– Uhu – mruknęła. – Jeszcze jedno. Przysuń się.
Nie umieściła ich nigdy na profilu. Myślę, że zrobiła je po to, by po prostu mieć. Czasem, gdy przychodziłem, a ona spała, widziałem w jej dłoniach przytulony do piersi aparat. Nie chciała być sama. A może po prostu chciała być ze mną...

Nasz pierwszy pocałunek...

Pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Słońce świeciło jak szalone, choć wiosna dopiero się zaczynała. Musiałem zasunąć żaluzje, żeby światło nie drażniło jej oczu. Była zbyt słaba, by się przesunąć. Już nawet nie kuliła się w kłębek, jak lubiła. – Jeśli pana dziewczyna ma rodzinę... to dobry czas, żeby ich powiadomić – ta sama lekarka miała teraz łzy w oczach. – Przepraszam. To nieprofesjonalne – wyszeptała.
Ola spała. Jej płytki oddech był nie do zniesienia. Wciąż nasłuchiwałem, czy po raz kolejny uda jej się nabrać powietrza. Od kilku dni była bardzo słaba.
– Ona musi żyć! To nie może się tak skończyć... – nie chciałem zrozumieć tego, co mówiła lekarka. Musiał być jakiś ratunek! Pokręciła głową.
– Jeśli życzy pan sobie wizyty psychologa albo księdza...
– Nie chcę żadnego pieprzonego psychologa! – wrzasnąłem. Miałem ochotę trzasnąć krzesłem, rozwalić te upiornie białe parawany i skrzypiące szafki nocne. Miałem ochotę zabrać stąd Olę, do domu, w góry, które kochała, na pachnącą łąkę, gdziekolwiek!
– Zabieram ją – zdecydowałem w jednej chwili.
– Nie może pan!
– Ola... – potrząsnąłem ją delikatnie za ramię, nie zważając na protesty lekarki. – Oluś... pojedziemy do domu? – w głowie miałem już plan. Mieszkanie mojej siostry. Anka miała dwa pokoje. Ładne, urządzone po babsku. Jeden pokój zajmowała lokatorka, ale wiedziałem, że da się to jakoś zorganizować. Ola z trudem odkleiła powieki. Przez chwilę patrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem. I wreszcie powoli się uśmiechnęła. Przyklęknąłem. Nie miałem nic do stracenia.
– Aleksandro – zaczerpnąłem powietrza. Głos mi drżał. – Czy wyjdziesz za mnie? Zamrugała raptownie, zmarszczyła brwi.
– Oluś, kochanie, decyduj się szybko. Jak ci to pasuje, zabieram cię stąd natychmiast – ponagliłem ją. Przeźroczystą dłonią dotknęła mojego policzka.
– Żartujesz sobie, prawda? – zapytała cichutko. – Kto by chciał kogoś takiego jak ja?
– Czy ty zawsze musisz się przekomarzać? – udałem irytację.
– Tak – ledwo usłyszałem. Przykryła usta dłonią, zaśmiała się, a potem zakryła oczy dłońmi. – O matko, no tak! To znaczy – nie, nie muszę się przekomarzać. I tak...Wyjdę za ciebie... Pocałowałem ją. Jej suche usta były gorące, drgały leciutko. To był nasz pierwszy pocałunek.

Nic nie wypełni tej pustki

Jeszcze tego samego wieczora byliśmy w domu. Anka, moja siostra, stanęła na wysokości zadania, choć wieść o zaręczynach zbiła ją z tropu.
– To wojowniczka – powiedziałem, kiedy Ola już spała. Było grubo po północy, siedzieliśmy w kuchni przy wystygłej herbacie. – Jej potrzebny jest tylko bodziec, jakiś powód, rozumiesz... Wyjdzie z tego – przekonywałem gorączkowo. Ania kiwała głową, w zamyśleniu obracając kubek.
– Nie możesz się wycofać – powiedziała.
– Nie chcę.
Ola zmarła następnego dnia o szóstej wieczorem. W moich objęciach, skulona w kłębek, w ładnej piżamie, pod ciepłym kocem, w przytulnym pokoju, którego nigdy nie miała. W radiu puszczali Sinatrę, za oknem słychać było dzieci. Zanim zadzwoniłem po pogotowie, włożyłem jej na palec obrączkę, którą zdążyłem kupić tego ranka. Nie chciałem płakać, ale nie potrafiłem inaczej. Bo nie zdążyłem jej powiedzieć, że była najfajniejszą dziewczyną, jaką znałem. Że uwielbiałem jej hałaśliwy śmiech i sposób, w jaki jadła lody, i to, jak wzruszała ramionami, gdy udawała, że się nie martwi. Nie powiedziałem jej, że nie wiadomo kiedy i jak się w niej zakochałem. I nic już nie wypełni pustki, którą po sobie zostawiła...

 

Czytaj więcej