"O naszej szefowej można wiele powiedzieć, ale żeby zaraz… wiedźma? Była wymagająca, fakt. Praca musiała być wykonana na czas i bezbłędnie, co nikogo nie powinno dziwić. Zajmowaliśmy się obsługą rozliczeniową firm. – A w ogóle co ty jej tak bronisz? Twoja koleżanka czy jak? – zapytał kolega i obrażony pomaszerował do swojego pokoju. Nie, szefowa nie była moją koleżanką. Była kimś więcej, ale o tym nikt w firmie nie wiedział..." Jagoda, 35 lat
Wiedźma – usłyszałam w kuchni, gdy nalewałam sobie kawy do kubka.
– Kto?
– A ile tu jest wiedźm? Tylko jedna. Nasza szefowa. Hm, o naszej szefowej można wiele powiedzieć, ale żeby zaraz… wiedźma? Była wymagająca, fakt. Praca musiała być wykonana na czas i bezbłędnie, co nikogo nie powinno dziwić. Zajmowaliśmy się obsługą rozliczeniową firm. Jaki przełożony tolerowałby obijanie się, zawalanie terminów i błędy w rozliczeniach? Z drugiej strony szefowa była sprawiedliwa, płaciła nadgodziny, a za bardzo dobrze wykonaną pracę przyznawała premie. Atmosfera w firmie też nie była zła. Skąd więc ta obraźliwa „wiedźma”?
Wychyliłam głowę z kuchni na korytarz.
– Aż tak ci zalazła za skórę? – spytałam Mariusza, który rzucił tym tekstem.
– A daj spokój... Wynalazła jakiś przepis, dzięki któremu mój klient mógł zaoszczędzić na podatku.
– No to chyba istotna kwestia.
– Ale mnie akurat ten przepis umknął, szlag by trafił.
Upiłam łyk kawy. Nasza szefowa wyznawała zasadę, że w ramach obowiązujących przepisów pilnujemy, by nasi klienci płacili jak najniższe podatki. Jeśli można było wykorzystać jakąś ulgę, mieliśmy to robić. Utrudniało nam to pracę, ale zasada procentowała. Jeśli wyliczyliśmy klientowi mniejszy podatek, niż zwykle płacił, zazwyczaj potem do nas wracał. I jeszcze przyprowadził rodzinę lub znajomych. Nasze opłaty nie zmieniały się w zależności od wartości podatku dla urzędu skarbowego, a klienci woleli płacić fiskusowi mniej.
– A w ogóle co ty jej tak bronisz? Twoja koleżanka czy jak? – Mariusz obrażony pomaszerował do swojego pokoju.
Nie, szefowa nie była moją koleżanką. Absolutnie. Była moją matką...
Kiedy skończyłam studia i szukałam pracy, mama zaproponowała mi posadę u siebie, ale odmówiłam. Właściwie bez wahania. Byłam przeciwna nepotyzmowi i chciałam być wreszcie niezależna. Poza tym co z atmosferą w firmie? Nikt nie patrzyłby na moje wyniki, tylko od razu zakładałby, że dostałam wszystko na tacy.
Niestety, kiedy szukasz pracy od kilku miesięcy, a z prac dorywczych nie jesteś się w stanie utrzymać, zaczynasz rozważać pracę gdziekolwiek. Nawet u własnej matki. Skoro i tak byłam na jej garnuszku... Na szczęście nosiłyśmy inne nazwiska. Po rozwodzie mama wróciła do panieńskiego. I zgodziła się, przewracając przy tym oczami, że nikt w pracy nie dowie się o naszym pokrewieństwie. Chciałam zacząć od zera i sama wyrobić sobie pozycję. Może kiedyś przejmę biuro po matce, a może nie. Tak czy siak, chyba lepiej, żeby ludzie oceniali mnie za wykonywaną pracę, a nie za to, czyją jestem córką.
Dlatego nikomu nie powiedziałam, że szefowa, zwracająca się do mnie per „pani Jagodo”, sama mi to imię nadała.
Weszłam do zgranej ekipy jako stażystka, którą wszystkiego uczono od podstaw: funkcjonowania w zespole, stosowania w praktyce wiedzy ze studiów czy używania przepisów prawa podatkowego. Rozmowy nie cichły, gdy podchodziłam, nikt nie zmieniał tematu, gdy pojawiałam się w kuchni po kawę. Ludzie uśmiechali się na mój widok i rzeczywiście, tak jak pragnęłam, cenili mnie za moje starania i wysiłki, by być dobrym pracownikiem i dobrą koleżanką.
Były też minusy. Koledzy i koleżanki nie wiedzieli, komu zawdzięczają nowy ekspres do kawy albo dodatkowe premie w formie bonów zakupowych, zamiast karty na siłownię. Kto potrzebuje urlopu w lipcu, a kto nie dogaduje się z trudnym klientem i wolałby go oddać komuś bardziej asertywnemu. Moja matka była dobrą szefową, ale czasem działała na oślep. Dzięki moim podpowiedziom mogła dać pracownikom to, czego faktycznie potrzebowali.
Staż minął, sprawdziłam się, mnie też się spodobało, więc chętnie zostałam etatowym pracownikiem. Wraz z kolejnymi latami nabierałam doświadczenia i wrastałam w zespół. Pilnowałam też, by nasze wspólne zdjęcia z mamą nie pojawiały się w mediach społecznościowych, bo sekret mógłby się wydać. Nic nie zapowiadało kryzysu.
Dopóki nie zdecydowałam się na kolejny ważny krok w moim życiu, czyli ślub.
Nie zapraszałam na tę uroczystość nikogo z pracy, nie byliśmy aż tak zaprzyjaźnieni. Zresztą planowaliśmy skromną, cywilną uroczystość, a po niej obiad dla najbliższych, bo oboje z narzeczonym nie byliśmy fanami tradycyjnych wesel. Nawet nie brałam urlopu na miesiąc miodowy, bo zamierzaliśmy polecieć do Włoch w późniejszym terminie, w ramach standardowego urlopu.
Po „ślubnym weekendzie” po prostu pojawiłam się w pracy. I zdziwiłam się, bo atmosfera była jakaś inna. Dziwna. Wszyscy odwracali się na mój widok. Szeptali po kątach, ale kiedy wchodziłam do kuchni, rozmowy milkły. Współpracownicy wyraźnie mnie unikali. Gdy tylko podchodziłam, zabierali kubki i znikali za swoimi drzwiami. Coś było zdecydowanie nie tak. W porze obiadowej miałam serdecznie dość i głośno zapytałam, o co chodzi.
– Może o to, że latami nas okłamywałaś. – Ilona, z którą byłam najbliżej w firmie, odważyła się odpowiedzieć.
Czułam, jak pąsowieję.
– Ja zbladłam, gdy przed urzędem w pięknej pannie młodej rozpoznałam koleżankę z pracy, a zaraz potem dostrzegłam szefową, matkę oblubienicy. Szok to mało powiedziane.
– Nie kłamałam, po prostu się tym nie chwaliłam. Chciałam zasłużyć na swoje miejsce wśród was…
Nie słuchali, byli zbyt urażeni.
– No, szpiegiem byłaś doskonałym. Nikt nie podejrzewał, że donosisz mamusi. Teraz też polecisz na skargę? To lepiej już zamilknę – zakpił Mariusz, po czym oboje z Iloną odstawili talerze do zmywarki i wyszli z kuchni.
Dzieliłam się z matką informacjami dla dobra firmy i pracowników. Tyle że nikt w to nie uwierzy. Będą traktować mnie jak dwulicową młodą wiedźmę podstawioną przez starą wiedźmą, by ich kontrolować.
Nie pomyliłam się. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Na własnej skórze odczułam, czym jest ostracyzm. Zastanawiałam się, czy nie popełniłam błędu. Może niepotrzebnie upierałam się przy zachowaniu tajemnicy? Czy gdybym od razu weszła do firmy jako córka właścicielki, byłoby lepiej? Nie wiem.
Przez tych kilka lat osiągnęłam to, na czym mi zależało. Zasłużyłam na szacunek jako pracownica i dobra koleżanka. Byłam solidna, rzetelna, pogodna i można było na mnie polegać. Znałam przepisy na pamięć, pomagałam, gdy ktoś tego potrzebował, a i tak… zostałam sama. Nikt nie wyciągnął do mnie ręki. Woleli odwrócić się plecami. Czy zaczynając jako przyszła następczyni szefowej, przekonałabym kogoś do siebie? Czy raczej zyskałabym poklask, wynikający z interesownych pobudek?
– Znajdziesz nową pracę bez trudu, z twoim doświadczeniem... Albo załóż własne biuro księgowe. Nie mogę patrzeć, jak się zadręczasz, słonko…
Martwił się o mnie, ale nie rozumiał. Nie mogłam odejść, nie chciałam. A zakładanie własnej firmy nie miało większego sensu. Zamierzałam odbudować swoją pozycję. Mama patrzyła na to inaczej.
– Nigdy nie będziesz jedną z nich. Zawsze będą widzieć w tobie moją córkę i swoją przyszłą szefową. No i bardzo dobrze. Potrzebuję kierownika, zaufanej osoby, która przejmie część moich obowiązków. Nadajesz się idealnie. Za parę lat będziesz gotowa do przejęcia firmy, gdy ja przejdę na emeryturę.
– Nie, mamo. – Kręciłam głową za każdym razem, gdy o tym rozmawiałyśmy. – Wtedy już całkiem załoga ci się zbuntuje. Jeśli potrzebujesz kierownika, to jest Basia, jest Mirek. Oni mają większe doświadczenie niż ja i dłuższy staż. Jeśli ja teraz zostanę kierowniczką, tylko bardziej ich do siebie zrażę.
Oponowałam tym bardziej, że ostatnio pojawiło się światełko w tunelu. Ilona, gdy weszłam do kuchni, podała mi kubek z kawą i powiedziała:
– Po przemyśleniu… sorry. Sama nie wiem, jaką taktykę bym obrała na twoim miejscu. A z tym ślubem… powinnam najpierw z tobą o tym pogadać, a nie od razu rozpowiadać wasz sekret wszem i wobec.
Zatem pierwsza osoba po mojej stronie już jest.