"Czasem tak się zastanawiam, co poczuję, kiedy moja matka odejdzie na zawsze... Ulgę? Ból? Żal? Przez lata nie powiedziałam mężowi, dlaczego tak naprawdę nie znoszę jeździć do matki pod Przemyśl i dlaczego moje relacje z nią są takie złe. Ale kiedy pewnego dnia pojechaliśmy razem do tego chlewu, który zrobiła z domu, wreszcie wszystko zrozumiał..." Anna, 35 lat
- Anka, odbierzesz?! – krzyknął Mirek, mój mąż, kiedy rozdzwonił się stacjonarny telefon. Odłożyłam trzymaną w ręku gazetę i przeszłam do przedpokoju. Dzwoniła moja siostra. Mama złamała rękę i musiałam im pomóc. „Cholera!”, zaklęłam w duchu. Liczyłam na spokojny, rodzinny weekend, a będę się musiała tłuc aż pod Przemyśl. A przecież ostatnio praktycznie się do siebie z matką nie odzywałyśmy. No, ale w takiej sytuacji nie mogłam odmówić...
– Kto dzwonił? – zainteresował się Mirek.
– Baśka...
– Urodziła już?
– Nie, termin ma za trzy tygodnie. Ale mama złamała rękę i wygląda na to, że muszę do nich jechać – westchnęłam. – Trzeba będzie coś ugotować, ogarnąć dom. Baśka sama sobie ze wszystkim nie poradzi...
– No to po naszych planach. Zadzwonię do Wojtka, że dziś jednak nie dotrzemy. – Mąż odstawił na stolik kubek z niedopitą kawą i zaczął się rozglądać za swoją komórką.
– Przebiorę się. Zaraz powinnam jechać – powiedziałam i rozejrzałam się po świeżo wyremontowanej kuchni. Uwielbiałam dom, który stworzyłam z mężem, nasze życie i przyjaciół, tymczasem każda wizyta u matki pod Przemyślem na długo wytrącała mnie z równowagi. Nie chodzi mi tylko o to, że od lat nie dogadywałam się z matką. To znacznie dłuższa historia...
– Słuchaj, a może pojedziemy z tobą? – Zakładałam dżinsy, kiedy Mirek wszedł do sypialni, przyciągnął mnie do siebie i pocałował w szyję. – Pokazałbym Majce Przemyśl, a ty miałabyś bardzo ciekawe towarzystwo w podróży – rzucił żartobliwym tonem.
– Mówisz serio? Myślałam, że masz pracę...
– Laptopa mogę zabrać ze sobą. – Wzruszył ramionami i otworzył szafę. – Zostajemy do jutra, tak?
– Tak, na jedną noc.
– To co? Jedziemy we troje? Spakuję młodą i możemy ruszać.
– Super, tylko pamiętaj o jej tabletkach – przypomniałam mu, sięgając w głąb szafy po starą, szarą bluzkę. Tam, gdzie jechaliśmy, nie było sensu się stroić...
Pół godziny później, w towarzystwie naszej czterolatki, pędziliśmy już w stronę Przemyśla. Prowadziłam ja. Mąż z laptopem na kolanach przeglądał firmowe dokumenty. Byliśmy jakieś dwa kilometry od mojego rodzinnego domu, kiedy zauważyłam nowo otwartą Biedronkę.
– Zobacz, nawet tutaj owada wcisnęli – stwierdził Mirek na widok sklepu. – Twoja matka pewnie się cieszy.
– Moja matka jeździ na zakupy dwudziestokilkuletnim rowerem i z całą pewnością nie przejedzie tych dwóch kilometrów szosą. Jej do szczęścia wystarcza spożywczak pana Gienka – powiedziałam, zjeżdżając na parking. – Zrobię większe zakupy, nie trzeba będzie później jechać – zdecydowałam. – Idziecie ze mną czy zostajecie w aucie?
– Może będą Świeżaki! – córka od razu przypomniała sobie o pluszowych warzywach, a my z Mirkiem wymieniliśmy rozbawione spojrzenia.
W sklepie było zaskakująco tłoczno – widać w sobotnie przedpołudnie zjechały tutaj całe rodziny z okolicy.
– Weź mi mleko sojowe – poprosiłam męża, który z Majką na barana sięgał właśnie po swój ulubiony jogurt.
Zastanawiałam się, czy wziąć mozzarellę, kiedy kątem oka zauważyłam znajomą twarz. Na widok dawnego nauczyciela zakręciło mi się w głowie i pociemniało przed oczami. Zacisnęłam palce na krawędzi wózka na zakupy i przez chwilę łapałam oddech.
– Anka, co jest? – Mąż zauważył, że coś jest nie tak i podszedł bliżej.
– Nic, przepraszam... Muszę na chwilę wyjść – rzuciłam i nie czekając na jego odpowiedź, porzuciłam na środku sklepowej alejki wózek z zakupami i wybiegłam przed market.
Jesienny chłód szybko mnie orzeźwił, jednak nadal było mi niedobrze. Ten nauczyciel... Wyłysiał i dorobił się piwnego brzucha, ale poza tym niewiele się zmienił. Te same wąskie, zaciśnięte usta, te same ciemne, zmrużone, lisie oczy, ten sam krzywy uśmieszek. Nie zauważył mnie, co w pewien sposób mnie pocieszało, jednak myśl, że stał jakieś cztery metry ode mnie i oddychał tym samym powietrzem, była dla mnie nie do zniesienia.
Podeszłam do samochodu i wyjęłam z torebki kluczyki. Chwilę później wsiadłam do naszego starego volvo i oparłam głowę o zagłówek. Kiedy wrócił mąż, skłamałam, że źle się poczułam. Mirek nie drążył tematu, choć wiedziałam, że mi nie wierzy. Pewnie podejrzewał, że za moją ewakuacją ze sklepu kryło się coś więcej.
Do domu matki dotarliśmy kilka minut później. Wyglądał jeszcze gorzej niż go zapamiętałam. Kompletna ruina. Na zewnątrz obrośnięty trawą gruz, którego od lat nikt nie usunął, połamana drabina i stare taczki, w środku stosy gazet, kurz i wszechobecny zapaszek stęchlizny.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo chciałabym teraz być w naszej kuchni – szepnęłam do męża, kiedy czekaliśmy, aż moja matka otworzy drzwi.
– To tylko półtora dnia, jakoś zleci – pocieszył mnie Mirek.
Matka wyglądała fatalnie. Ręka w gipsie, na głowie jasnorude siano z długim siwym odrostem, na grzbiecie znoszony kraciasty szlafrok, który kupił jej jeszcze tato.
– Cześć! – rzuciłam.
– Wchodźcie – powiedziała chłodnym, obojętnym tonem.
Widok wnuczki też jej nie rozczulił, nawet małej nie pocałowała. Poczłapała jedynie w głąb domu i zasiadła za stołem.
– Zapal mi papierosa – mruknęła, kiedy weszliśmy do środka. – Z tym cholerstwem na ręku nic nie jest łatwe...
– Powinnaś rzucić palenie – powiedziałam cicho.
– A ty nie powinnaś pyskować matce – odburknęła.
Uchyliłam kuchenne okno i przez dłuższą chwilę oddychałam rześkim powietrzem, starając się przyzwyczaić do panującego w domu zaduchu.
– Baśka ci tu nie sprząta? – zapytałam, z niedowierzaniem lustrując zacieki z tłuszczu na kafelkach, lepiącą się od brudu kuchenną podłogę i wysypujące się z kosza śmieci.
– Baśka niedługo rodzi, a ja mam dwie córki, nie jedną! – usłyszałam w odpowiedzi. – Zapal mi tę fajkę, mówię!
– Nie mogę co weekend przejeżdżać dwustu kilometrów, żeby ogarniać ci kuchnię. Jesteś zdrowa, mogłabyś czasem...
– Zdrowa?! – skrzywiła się i podniosła rękę w gipsie. – Nie mówię o tym. Mówię, że...
– Dziecku zdejmij kurtkę, bo się zgrzeje – weszła mi w słowo.
– Dziecko ma na imię Maja...
– Przecież wiem – matka krzywo się uśmiechnęła i przysunęła sobie popielniczkę.
– Do Baśki zajechaliście?
– Nie – powiedziałam.
– Czeka pewnie.
– Podejdę do niej wieczorem – obiecałam.
– Rodzi za trzy tygodnie – powiedziała, a ja wyjęłam papierosa z jej paczki, wsunęłam go do ust i zapaliłam.
– Mama pali, mama pali! – krzyknęła Majka.
– Mama tylko odpala fajkę dla babci – mruknęłam i podałam matce papierosa. – Chodź tu, ściągnę ci kurtkę – dodałam.
– Śpimy na górze czy w gościnnym? – zapytał Mirek, wchodząc do kuchni z walizką.
– Na górze dawno nie sprzątałam – mruknęła matka.
„Jakbyś gdziekolwiek sprzątała”, pomyślałam.
– Mogę odkurzyć – zadeklarował się Mirek, a ja posłałam mu uśmiech.
– Dzięki – powiedziałam.
– Mamo, patrz! Kotek! – Córka zauważyła śpiące w wiklinowym koszu zwierzę, a ja posłałam pytające spojrzenie matce.
– Przypałętał się, to przygarnęłam. – Wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie lubiłaś kotów – zdziwiłam się.
– Tego też nie lubię, ale przynajmniej dotrzymuje mi towarzystwa.
– Babciu, a jak on się nazywa? – Majka podeszła do niej i pociągnęła ją za rękaw szlafroka. – Jak się nazywa? – Bo ja wiem? Kot. – Matka ostatni raz się zaciągnęła, zdusiła fajkę w przepełnionej popielniczce i wbiła we mnie uważne, świdrujące spojrzenie. – Coś ty tak zeszkapiała? Sama skóra i kości – mruknęła.
– Co to znaczy: zeszkapiała? – zainteresowała się moja córka.
Nie odpowiedziałam. Skinęłam na męża, złapałam za rękę Majkę i poszliśmy na piętro.
Pokój, w którym mieliśmy nocować, był w opłakanym stanie. Zasłony w oknach zwisały smutne i poobrywane z karniszowych „żabek”, na starej komodzie zalegała warstwa kurzu, okien nikt chyba nie mył od kilku lat.
– Mamusiu, mogę tu spać?! – Majka skoczyła na łóżko, a ze starej narzuty uniósł się obłok kurzu.
– Chryste, co za syf – syknął Mirek, szarpiąc się z oknem.
– A tyle razy proponowałyśmy z Baśką, że zapłacimy za remont, sam wiesz – szepnęłam.
– Wiem, kocie – mąż otworzył okno i do pokoju wleciało odrobinę świeżego powietrza. – Trzeba tu odkurzyć i zmienić pościel.
– Ogarniesz to sam? Ja przygotuję jakiś obiad.
– Jasne, idź.
– Tatusiu, a mogę się pobawić z kotkiem? – zapytała Majka.
– Tak – powiedział Mirek.
– Nie – rzuciłam w tym samym momencie, a nasza czterolatka znieruchomiała, wyraźnie nie wiedząc, kogo ma słuchać. – Kotek może być chory...
– Nie przesadzaj – rzucił Mirek, ale posłałam mu złe spojrzenie. – Zostaniesz z tatusiem, dobrze? Pobawimy się w odkurzanie – mrugnął więc do małej, a ona się rozpromieniła.
Zeszłam sama na dół i zabrałam się za obieranie warzyw na zupę. Matka nadal siedziała za stołem. Cały parter cuchnął dymem papierosów i czymś, czego nie umiałam nazwać.
– Jak wam się układa? – spytała nagle, gdy szukałam w szafce jakiegoś dużego rondla.
– Dobrze – odparłam, nie wdając się w szczegóły.
– Powinnaś pomyśleć o drugim dziecku. Niedługo będzie za późno – rzuciła moralizatorskim tonem, który naprawdę mnie rozbawił.
– Wybacz, ale jesteś ostatnią osobą, która może mi mówić, co powinnam robić! – wycedziłam i między nami zapadło ciężkie milczenie.
Wieczorem odwiedziłam Baśkę. Siostra ucieszyła się na mój widok, ale szybko się okazało, że niewiele mamy sobie do powiedzenia. Pogadałyśmy o ciąży, pobawiłam się z dwójką jej dzieci i z ulgą wyszłam z tego zagraconego i zabałaganionego mieszkania.
– Smutne to wszystko, wiesz? – powiedziałam wieczorem do męża, kiedy już leżeliśmy na szerokim łóżku ze śpiącą pomiędzy nami Majką. – Z Baśką ledwie się dogaduję, na matkę nie mogę patrzeć. A przecież kiedyś byliśmy taką fajną rodziną. Kiedy jeszcze żył tato... Później zmarł, ona zaczęła pić, przyczepił się do niej ten cholerny Janusz, pociągnął ją na dno. Chlali, kłócili się, doprowadzili dom do ruiny, a kiedy od niej odszedł, już się nie pozbierała. Czasem myślę, że dłużej opłakiwała jego niż tatę...
– Smutne – przyznał Mirek, a ja przez moment poczułam palącą zazdrość na myśl o jego idealnej rodzinie. O zadbanej, zadowolonej z siebie mamie prawniczce, o ojcu lekarzu, ich domu z olbrzymim ogrodem i sielance, jaką jest ich życie. „Co myślał mój mąż, kiedy przekraczaliśmy próg tej ruiny?”, zastanawiałam się.
– O co chodziło w sklepie? – spytał nagle Mirek. – Wybiegłaś stamtąd tak nagle...
– Zauważyłam kogoś – wydusiłam w końcu z siebie.
– I?
– To mój dawny nauczyciel, wuefista. Kiedyś... Mirek, nie wiem, czy chcę o tym mówić. – Odrzuciłam na bok kołdrę i usiadłam na łóżku, bo znowu zrobiło mi się niedobrze.
– Anka, co jest? Powiedz, wyrzuć to z siebie.
– Molestował mnie, rozumiesz? Chciałeś prawdy, to masz! Miałam czternaście lat, kiedy zwabił mnie do składziku za salą gimnastyczną.
– To gnój! – syknął Mirek.
– Ciszej, nie obudź małej... – szepnęłam.
– Powiedziałaś o tym komuś? Zgwałcił cię wtedy?
– Nie, tylko dotykał – szepnęłam, przełykając łzy.
– Powiedziałam o tym wtedy mamie, ale mi nie uwierzyła. Nazwała mnie małą... dziwką i powiedziała, że pewnie sama tego chciałam. Wyobrażasz sobie? – Popatrzyłam mężowi w oczy. – Kilka lat później dowiedziałam się, że to samo robił mojej młodszej siostrze i jeszcze kilku innym dziewczynom. A przecież gdyby matka zrobiła wtedy aferę u dyrektorki szkoły, to mogłoby się skończyć inaczej...
– Co za gnój... – Mirek z wściekłością pokręcił głową.
– Słuchaj, to było lata temu, nie chcę do tego wracać. I tak miałam szczęście. – Wzruszyłam ramionami. – Córkę sąsiadów zgwałcił jakiś bydlak i już nigdy po tym do siebie nie doszła, a on tylko...
– On „tylko”?! Anka, ten gość powinien siedzieć!
– Cóż, życie nie jest sprawiedliwe. Zresztą teraz i tak niczego mu się nie udowodni – powiedziałam i starając się nie obudzić córki, wstałam z łóżka.
– Chodź do mnie. – Mąż też wstał i mocno mnie przytulił.
– Teraz w końcu rozumiem, czemu aż tak nienawidzisz tu przyjeżdżać – westchnął.
– To tylko jeden z powodów... – Wzruszyłam ramionami.
Rano, po tym, jak już nakarmiłam matkę, pomogłam jej się umyć i ogarnęłam chlew w jej kuchni, Majka spytała, czy możemy jechać do miasta na lody.
– Nie wiem, laleczko. Powinnam jeszcze zrobić babci pranie i...
– Jedźmy – zdecydował nagle mój mąż.
– Nie wiem, Mirek. Trzeba by tu posprzątać i...
– Jedźmy – powtórzył.
– Jedźcie, pewnie. Kto by ze starą kobietą siedział? – burknęła w tym momencie matka.
– Może ktoś by siedział, gdybyś kiedyś była dla mnie cieplejsza? – spytałam cicho.
Roześmiała się.
– Ciepłe to są bułki z pieca. Matka ma dzieci wychowywać – rzuciła jedną ze swoich „złotych” myśli.
– No to mnie wychowałaś. Widocznie źle – odpyskowałam.
– Chodźmy. – Mirek podał mi kurtkę i założył Majce szalik. – Nic nie jesteś jej winna, słyszysz? Nie po tym, jaką była matką – powiedział, kiedy wsiadaliśmy do samochodu.
– To chyba nie takie proste – skrzywiłam się.
– Czy ja wiem? Dla mnie to oczywiste. Dzisiaj ogarnęłaś jej ten chlew w sumie ze względu na Baśkę, której trzeba pomóc, ale tak poza tym... Nieprędko tutaj wrócimy – stwierdził.
– Czasem tak się zastanawiam, co poczuję, kiedy ona odejdzie na zawsze... Ulgę? Ból? Żal, że nigdy nie miałam matki, która zasługuje na to miano?
– Mamo, dokąd babcia odejdzie? – zapytała siedząca z tyłu Majka, a Mirek parsknął nerwowym śmiechem.
– Zły czas na tego typu dyskusje – mrugnął do mnie. – Babcia nie odejdzie, króliczku. Jeszcze nie teraz – dodał.
Wieczorem, kiedy już wracaliśmy do naszego domu, pomyślałam, że pod wieloma względami jestem chyba złą córką. Tylko czy córka złej matki może być córką dobrą?