"Od mojej mamy ciągle słyszałam, jak bardzo musi się poświęcać, żeby mnie wykarmić. Jednocześnie robiła rzeczy, których nie rozumiałam i które mnie przerażały...". Beata, 49 lat
Odkąd pamiętam, czułam się odpowiedzialna za mamę, a siebie winiłam się za wszystko. Ale czy byłam w stanie jej pomóc?
W 1985 roku miałam 12 lat. To był trudny czas dla wszystkich, ale dla nas szczególnie. Byłyśmy z mamą same. Czułam się winna, że w ogóle jestem, bo od matki słyszałam, jak bardzo musi się dla mnie poświęcać. Bałam się niektórych jej zachowań, nie rozumiałam, co się dzieje... Były na przykład dni, w których mama zupełnie nie wstawała z łóżka. Wiedziałam, że muszę wtedy sama zrobić sobie śniadanie i jej nie przeszkadzać, bo bolała ją głowa i źle się czuła. Chodziłam więc po domu na palcach, ale mimo zakazu i tak do niej zaglądałam. Umierałam ze strachu, że coś się jej stanie. Mama powtarzała tylko, że nie wolno mi o tym nikomu opowiadać.
– Jestem chora, ale muszę zostać w domu. Jak mnie zabiorą do szpitala, to kto się tobą zajmie? Pójdziesz do domu dziecka i będą cię tam bili – straszyła mnie, a ja bałam się jeszcze bardziej.
Matka przez wiele dni potrafiła nie wychodzić z domu, wtedy prawie ciągle spała i nic nie jadła. Robiłam jej wtedy tylko herbatę, którą zostawiałam przy łóżku. Często sama bywałam głodna, ale nikt się tym nie przejmował. Czasem chodziłam do kościoła po dary. I dzięki temu miałam chociaż ser lub konserwę do chleba...
Bywały dni, kiedy w moją matkę niespodziewanie wstępowała energia. Chodziła wtedy od rana mocno wymalowana, dziwacznie uczesana. Chichotała i zachowywała się, jakby miała kilkanaście lat. Tryskała energią i zaskakiwała mnie nowymi pomysłami. Na śniadanie podawała mi na przykład ciasto, które piekła w nocy. I choć był to zazwyczaj zakalec, jadłam je, żeby jej nie urazić, bo łatwo się irytowała i wpadała w gniew. W te dni mama wychodziła do pracy. Wracała jednak często pijana, czasem przyprowadzała gości. Zamykała się z nimi w salonie, a ja do późna słyszałam jej głośny śmiech...
Kiedy miałam 15 lat, podczas jednej z takich wizyt, w nocy wszedł do mojego pokoju podpity mężczyzna... Nie wiem jak, ale udało mi się go wypchać z pokoju, a drzwi zabezpieczyć komodą. Bałam się tego mężczyzny i do świtu jednak nie zmrużyłam już oka. Rano z przerażeniem opowiedziałam o tym mamie.
– Co ty gadasz?! Ale z ciebie kłamczucha! – wrzasnęła z gniewem. – Lepiej idź do szkoły, bo jeszcze dwóję dostaniesz. I będę musiała chodzić na te koszmarne wywiadówki. Niedobrze mi się robi, jak o tym myślę!
– Nie będziesz musiała – zapewniłam ją z płaczem i wybiegłam pospiesznie z domu. Byleby tylko jej nie rozgniewać i dotrwać do tego czasu, gdy znów zacznie ją boleć głowa, nie będzie mieć na nic siły i zmorzy ją długi sen...
Im byłam starsza, tym bardziej ceniłam ten czas. W te dni byłam częściowo wolna i robiłam wszystko, co chciałam. Nieustannie jednak z drżącym sercem pilnowałam matki. Był taki moment, kiedy naprawdę miałam dosyć. Skończyłam 17 lat. Huśtawka emocjonalna, której doświadczałam razem z matką, stawała się nie do zniesienia. Zwłaszcza że mama nadal obwiniała mnie za wszystko. Do tego zaczęła być zazdrosna o to, że dojrzewam i staję się kobietą. Ciągle wkładała mi do głowy, żebym nie była łatwa, nie puszczała się, bo zajdę w ciążę, urodzę dziecko i zmarnuję sobie życie. Jak ona. Czułam się wtedy okropnie. Bo to ja byłam przecież dzieckiem, które zmarnowało jej życie...
Któregoś razu, po wyjątkowo paskudnej awanturze, w czasie której nie wiem już który raz matka uderzyła mnie w twarz, spakowałam rzeczy i pojechałam na dworzec kolejowy. Postanowiłam, że wyjadę nad morze i tam poszukam pracy. Byłam raz nad Bałtykiem na kolonijnym wyjeździe i dobrze wspominałam ten czas... Jednak nie wsiadłam do pociągu. Wróciłam do domu. Pokonało mnie poczucie winy. Co stałoby się z matką, gdyby mnie zabrakło? Kto by dopilnował, żeby tyle nie piła, gdy roznosi ją niezdrowa energia? Kto nakarmiłby ją kaszką manną, gdy nie będzie miała siły podnieść głowy z poduszki? Nie mogłam jej zostawić. Po prostu nie mogłam...
Wkrótce zdałam maturę i dostałam się na studia. Nadal mieszkałam z matką. Starzała się. Coraz rzadziej miewała gości, ale za to chętniej sięgała po butelkę. Oczywiście nadal to ja byłam wszystkiemu winna. Codziennie myślałam o tym, żeby odejść, ale nie umiałam i zwyczajnie się bałam.
– Nigdy sobie beze mnie nie poradzisz – twierdziła matka. – I co ci po tych studiach? Myślisz, że od tych wszystkich książek, które znosisz, będziesz mądrzejsza? Do pieca na rozpałkę się nadają... Chociaż nie miałyśmy pieca ani nawet kominka, na wszelki wypadek zainstalowałam zamek w drzwiach mojego pokoju. Zamykałam go, gdy wychodziłam na uczelnię. Książki były jedynym dobrem, jakie miałam. Matka nigdy nie dała mi grosza na naukę. Cały zasiłek potrafiła wydać na butelki taniego wina. Na mnie spadły rachunki i dbanie o to, byśmy miały co jeść. Na szczęście dostałam stypendium socjalne i znalazłam dorywczą pracę w szatni.
Tysiące razy myślałam, że lepiej byłoby, gdyby matka umarła. Ale ona żyła, nadal piła i urządzała mi karczemne awantury... Aż nagle dostała zawału na ulicy. Czy poczułam ulgę? Może przez chwilę. Bardziej przygniotło mnie poczucie winy, że umarła przeze mnie, choć tak naprawdę przecież nic jej nie zrobiłam. Kolejne miesiące nie przyniosły ulgi. Wiedziałam, że mogę liczyć tylko na siebie. Po śmierci matki postanowiłam odmalować mieszkanie. Poprosiłam o pomoc znajomych ze studiów, bo nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Tak poznałam Sławka...
To był pierwszy mężczyzna, który się mną zainteresował i mi pomagał. Nie kochałam go, ale chciałam się czuć bezpiecznie, a on chciał się wprowadzić, bo mieszkał kątem u rodziny. Wyszłam za niego za mąż. Niestety, okazało się, że nie mogę zajść w ciążę, a Sławek nie tak planował swoje życie. Odszedł po 5 latach małżeństwa. Z tego co wiem, dziś ma dwie córki... Po rozwodzie nie związałam się już z żadnym mężczyzną, bo nie wierzyłam, że ktoś mógłby mnie pokochać.
Coraz bardziej przygniatał mnie też lęk, że skończę jak matka. Ciągle się zastanawiałam, czy była złym człowiekiem i czy ja nim jestem? Czy ktoś taki jak ja w ogóle nadaje się do życia? Czemu nie umiem się nim cieszyć jak inni? Czemu często mam wrażenie, że żyję, ale jakby tylko z przyzwyczajenia?
To wszystko pewnego dnia opowiedziałam pani psychiatrze – okazała się pierwszą osobą, której w pełni zaufałam. Trafiłam do niej w momencie, kiedy już zupełnie nie dawałam sobie rady ze sobą. To od niej dowiedziałam się, że matka chorowała na chorobę dwubiegunową, a u mnie rozwinęła się depresja...
Dziś po kilku latach leczenia i terapii udało mi się na nowo poskładać i wiem, że nie ponoszę winy za to, kim była moja matka...