"W dzisiejszych czasach nic się nie ukryje. Znam facebookowe konta moich dzieci. W weekend, kiedy córka mówiła, że nie ma dla mnie czasu, wrzuciła zdjęcia z imprezy na jachcie. Mój Tomek, zamiast na moje urodziny, pojechał z kolegami w góry. Dzięki tym zdjęciom poznaję prawdziwe życie moich dzieci: drogie restauracje, zagraniczne wyjazdy, imprezy. Nie tak to miało wyglądać..." Anna, 62 lata
Skończyłam oblewać lukrem mój urodzinowy torcik, kiedy zadzwoniła komórka.
– Tak?
– Cześć, mamo! – usłyszałam głos syna. – Słuchaj, głupia sprawa... – zaczął, a już wiedziałam, co powie dalej.
– Nie przyjedziesz? – uprzedziłam go.
– Po prostu szef zaprosił mnie na weekend do swojego domku na Mazurach... Sama rozumiesz, nie mogę odmówić.
– Rozumiem – powiedziałam cicho. Ale tak naprawdę wcale tego nie rozumiałam.
Mam ich tylko dwoje: Agatę i o dwa lata młodszego Tomka. Pamiętam, jak wszyscy się zachwycali tą naszą parką. „Takie śliczne, mądre dzieci”, mówili. „Prawdziwa pociecha dla rodziców”, dodawali z zazdrością. A ja puchłam z dumy. Bo faktycznie dzieciaki były dla mnie najważniejsze. Jeszcze przed ślubem zaplanowaliśmy, że będziemy mieć dwójkę.
– Jedno to za mało – pamiętam, jak klarowałam Andrzejowi, mojemu mężowi. – Dwójka będzie idealna. Z jednej strony stać nas na to, żeby dać im wszystko, co najlepsze, a z drugiej, kiedyś, w przyszłości, będą mogły na siebie liczyć. No i jak się zestarzejemy albo pochorujemy, łatwiej podzielą się opieką nad nami... A oczami wyobraźni już widziałam tę naszą idealną rodzinę... Z gromadką wnucząt, z Agatką, Tomkiem, zięciem i synową, jak z różnych okazji spotykamy się przy wspólnym stole, jak się nawzajem odwiedzamy, dzielimy i problemami, i radościami... Takie miałam marzenia. I na ich realizację ciężko pracowałam. Bo tylko ten, kto ma dzieci, wie, ile wysiłku kosztuje ich wychowanie i wykształcenie.
Na początku, kiedy Agatka i Tomek byli mali, zostałam w domu. Nie, wcale nie zrezygnowałam z pracy! Nie mogłam sobie na to pozwolić, bo przecież dzieci kosztują. Zajmowałam się domem, opiekowałam maluchami, a po nocach prowadziłam księgowość dla kilku firm. Dzięki temu stać nas było na te wszystkie odżywki, słoiczki, śliczne ubranka i zabawki edukacyjne... Fakt, chodziłam niewyspana, byłam wykończona i czasami miałam wszystkiego dość, ale nikt nie mógł mi zarzucić, że nie dbam o dzieci. Potem, kiedy poszły do przedszkola, teoretycznie powinno być mi lżej. Ale pojawiły się nowe wyzwania.
– Moja córka od drugiego roku życia uczy się angielskiego – pochwaliła się kiedyś nowo poznana mama. Szybko policzyłam w myślach, ile czasu straciły moje pociechy. Agatka miała pięć lat, a Tomek trzy. Rachunek był prosty.
– Musimy zatrudnić nauczyciela angielskiego – poinformowałam tego samego dnia Andrzeja.
– A po co nam angielski? – zdziwił się mój mąż, który pracował jako mechanik w zakładach samochodowych.
– Nie nam, tylko dzieciom – wyprowadziłam go z błędu. Zrobił duże oczy, ale nie protestował. Więc zatrudniliśmy studentkę anglistyki, która przychodziła trzy razy w tygodniu (trzeba było nadgonić stracony czas). Do tego doszły zajęcia baletowe dla Agatki, sztuki walki dla Tomka, no i lekcje tenisa dla obojga. Ktoś za to wszystko musiał zapłacić. Mimo że pracowałam na cały etat, wzięłam dodatkowe zlecenia.
Fakt, nie widywaliśmy się z dziećmi zbyt często, ale przecież sukces wymaga wyrzeczeń! W podstawówce doszedł język francuski i basen. Jeśli trzeba było, wysyłaliśmy dzieciaki na korepetycje. Nie obciążaliśmy ich innymi obowiązkami. Po prostu miały się uczyć.
– Mamo, ja nie pójdę na zajęcia... – narzekała czasem Agatka. – Jestem zmęczona. Chcę obejrzeć bajki.
– Kochanie, jeśli chcesz zostać w życiu kimś, musisz ciężko pracować... – tłumaczyłam. Tomek buntował się rzadziej, ale też miał słabsze dni, kiedy zasypiał nad książkami. Robiłam mu kubek gorącej czekolady na pocieszenie i siedziałam przy nim tak długo, aż skończył.
To prawda, moje dzieci nie miały chwili na lenistwo, siedzenie przed telewizorem czy na podwórku. I może, zajęta pracą, nie poświęcałam im tyle czasu, ile powinnam. Ale uważałam, że w zamian daję im coś cenniejszego: dobrą przyszłość...
Agatka po maturze w renomowanym liceum dostała się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Skończyła je z wyróżnieniem. Nic dziwnego, że szybko znalazła pracę w renomowanej kancelarii. Tomek pracował jako programista w zachodniej korporacji, ale szef szybko odkrył jego zdolności przywódcze – i mianował go szefem działu rozwoju. Mogłam być naprawdę dumna z moich dzieci. Mogłam... Tylko nie miałam wielu okazji, by się nimi cieszyć. Mimo że oboje mieszkali nie dalej jak pięćdziesiąt kilometrów od domu, widywałam ich raz na pół roku. Jeśli nie rzadziej.
– Nie mam czasu. Taka jestem zabiegana – tłumaczyła Agata.
– Może za miesiąc – zbywał mnie syn.
Mimo że moje dzieci dawno przekroczyły trzydziestkę, ani myślą założyć rodziny. Mają mieszkania, które im kupiliśmy, dobre prace i... świetną zabawę.
– Może muszą odreagować lata nauki – tłumaczy ich Andrzej.
– Może... – odpowiadam. – Ale jak długo? My w ich wieku mieliśmy dwójkę dzieci i mnóstwo obowiązków... – wzdycham.
Póki co siedzimy z mężem sami w domu i próbujemy z marnych emerytur opłacić rachunki i kupić leki. I tylko czasem czuję taki ucisk w sercu... Bo przecież nie tak miało być.