„Miłość zdecydowaliśmy się przeliczyć na pieniądze. I szczęście się rozsypało. Mieliśmy piękny dom i kasę, ale zaczęliśmy się mijać, żyć w swoich światach. Bolesne było to, że zniszczyła nas nie zdrada czy inne traumatyczne przeżycie. Pokonał nas pęd za pieniądzem”. Halina, 55 lat
Pobraliśmy się z Andrzejem z miłości. Mieliśmy po dwadzieścia lat, ciągle pusto w portfelu, ale za to nasze serca wypełniało wielkie uczucie. To były czasy, kiedy kromka chleba z masłem potrafiła smakować niczym wytworne danie, a wygrzebany na wystawce mebel radował oko równie mocno, co nowy. Budowaliśmy nasze wspólne życie z radością. Umieliśmy cieszyć się z drobiazgów i nie odczuwaliśmy, że czegoś nam brakuje. W naszym mieszkanku było pusto, naczynia na początku myliśmy w wannie, bo w kuchni stały tylko lodówka i kuchenka. Na meble długo nie było nas stać, ale nie przejmowaliśmy się tym. Mieliśmy siebie.
Andrzej dostał etat w fabryce, ja zajmowałam się domem i działką, a od czasu do czasu brałam jakąś dorywczą pracę. Każdego ranka przed wyjściem z domu mąż budził mnie pocałunkami. Zrywałam się z łóżka chwilę po tym, jak za Andrzejem zamknęły się drzwi. Wstawiałam obiad i sprzątałam. Później szłam na działkę, a jesienią i zimą wybierałam się na długie spacery. Potem wyczekiwałam powrotu męża. Uwijałam się przy kuchni, żeby była i zupa, i drugie danie. No i deser popijany herbatą z filiżanek, które dostaliśmy od ciotki Andrzeja. Ona chciała się pozbyć „skorup” (tak nazwała tę zastawę), my w tych skorupach widzieliśmy najlepszą porcelanę.
Mieszkanko piękniało powoli. Spaliśmy ciągle na starej wersalce, ale nasze ściany zaczęły żyć kolorami. No i pojawiły się meble w kuchni. To dopiero było szczęście! Czy człowieka może cieszyć coś bardziej niż takie właśnie drobiazgi? Teraz już wiem, że nie.
Kiedy zaczęło się psuć? Chyba od momentu, gdy Andrzej dostał lepszą pracę. Awans wiązał się ze zwiększoną liczbą obowiązków i wydłużającym się czasem spędzonym w firmie. Nie miałam już na kogo czekać po południu. Obiad podgrzewałam po kilka razy, więc w końcu zgodnie ustaliliśmy, że mąż będzie jadał na mieście. Skończyły się leniwie popijane herbaty i kawy. Nasze filiżanki w błękitne kwiatuszki cichutko przesunęły się na tył szafki. Mieliśmy teraz nowoczesne kubki, z których piliśmy nowocześnie. Na stojąco i w biegu. Osobno. Nasza bliskość i zażyłość malała bardzo powoli, ale skutecznie. Próbowałam ratować ogień w naszym związku, lecz przegrywałam. Nie tylko z czasem i Andrzejem, z sobą również. Bo przecież nowy stół okazał się nagle ważniejszy niż ten okrągły, po babci.
Mieszkanie piękniało. Tylko cena była duża. Cisza, samotność. Mąż już nie chodził ze mną po zakupy. Doskwierało mi to, zwłaszcza gdy przemykałam obok sklepu meblowego, z którym wiązało się pewne wspomnienie.
– Patrz! – Kiedyś Andrzej zatrzymał się przed wystawą. – Będzie pasował do kuchni. – Wskazał palcem niewielkich rozmiarów malowidło.
Przedstawiało okno z zieloną zasłoną. Na parapecie dojrzewały owoce, w oddali widać było niebo i góry.
– Nasze okno na świat! – ucieszyłam się, bo malunek idealnie pasował do ślepej kuchni. – Może jest niedrogi…
– Chodź! Zapytamy! – Andrzej wciągnął mnie do sklepu i już po chwili wypytywał sprzedawcę o obrazek.
– Bierzemy! – rzucił i zaczął szukać pieniędzy po wszystkich kieszeniach.
Ja też wyjęłam garść monet. Brakowało dwóch złotych. Na szczęście sprzedawca ulitował się i sprzedał obrazek.
– Niech wam się wiedzie – powiedział. – Oby to okienko nigdy nie przestało być dla was ważne.
Wybiegliśmy ze sklepu jak szaleni. Obrazek na ścianie prezentował się pięknie. Co tydzień przecierałam go z kurzu. Ale kilka lat później okienko zniknęło ze ściany. Zastąpiliśmy je czymś bardziej gustownym…
Dopiero po latach zaczęłam dostrzegać rzeczy, które ustawiły mnie i Andrzeja po przeciwnych stronach muru. Miłość zdecydowaliśmy się przeliczyć na pieniądze. I szczęście się rozsypało. Mieliśmy piękny dom i kasę, ale zaczęliśmy się mijać, żyć w swoich światach. Bolesne było to, że zniszczyła nas nie zdrada czy inne traumatyczne przeżycie. Pokonał nas pęd za pieniądzem.
Jednak czasem los daje drugą szansę. Tak było i w naszym przypadku. Pamiętam, że pewnego dnia snułam się po pustym mieszkaniu, zastanawiając się, co robić. Pracować nie musiałam, więc czasu miałam dużo, tylko nie miałam czym go wypełnić. Szłam właśnie do łazienki, gdy zauważyłam, że biblioteczkę pokrywa warstwa kurzu. Niezadowolona przeciągnęłam palcem po meblu i poszłam po ściereczkę. Najpierw wytarłam górną półkę, na której znajdował się tylko jeden bibelot, potem sięgnęłam do drugiej, z której musiałam wyjąć wszystkie albumy. Jeden z nich wypadł mi na podłogę. Kucnęłam, by go podnieść, i nagle rozpłakałam się nad zdjęciem, na którym otworzył się album. Leżeliśmy z Andrzejem na łące i czule się obejmowaliśmy. Szczęście było namacalne.
Nie wiem, ile czasu siedziałam na podłodze i ile łez wypłakałam. Nagle zdałam sobie sprawę, że oddałabym każdy mebel za to, żeby było jak dawniej. Choćbym nawet miała jeść chleb z samym masłem. Zaczęłam gorączkowo przewracać strony albumu. Jak spragniony wody spijałam radość z naszych młodych twarzy. Tak zastał mnie Andrzej. Spojrzałam ze zdziwieniem na zegarek. Było dopiero południe! Mąż nie zapytał, dlaczego płaczę. Usiadł ciężko na fotelu i powiedział:
– Zwolnili mnie.
Zamarłam w bezruchu, ale tylko na chwilę. Potem w milczeniu wróciłam do przeglądania albumu. Co mogłam powiedzieć? Długo trwaliśmy w ciszy, aż wreszcie mąż przykucnął przy mnie i zajrzał mi przez ramię.
– Pamiętasz? – zapytał.
– Nasza pierwsza wspólna wycieczka – mruknęłam. – Zabrałeś mnie wtedy do zamku i nad wodospad.
– A tu? – Andrzej przewrócił kartkę.
– Łąka przy torach kolejowych – przypomniałam. – Chodziliśmy tam na spacer co niedzielę…
Mąż usiadł na podłodze i wyjął mi z ręki album. Czegoś w nim szukał.
– To było moje ulubione zdjęcie. – Wskazał fotkę, którą zrobił mi fotograf chwilę przed ceremonią ślubną.
– Czemu nigdy nie powiesiliśmy tego zdjęcia? – zapytał. – Jest takie ładne.
Podniósł się z ziemi i wyszedł z pokoju. Wrócił po chwili z antyramą, młotkiem i gwoździkami. Pod pachą drugiej ręki ściskał jakiś obrazek.
– Wiesz, że chyba nigdy później już się tak z niczego nie cieszyłem? – Delikatnie położył na ziemi nasze zakurzone okienko. – Czemu ten obraz znalazł się w schowku?
Wzruszyłam ramionami. Nie znajdowałam dobrej odpowiedzi na to pytanie. Andrzej tymczasem podniósł z podłogi ściereczkę i wytarł kurz z obrazka. Potem poszedł do kuchni, zdjął ze ściany nowoczesną grafikę i powiesił na jej miejscu nasze okienko.
– Nigdy nie powinniśmy byli go zdejmować – powiedział. – Lecz wrócił na swoje miejsce i to jest najważniejsze.
Nie wiem, co mną powodowało, ale podniosłam się z podłogi i podeszłam do Andrzeja. Przytuliłam się do jego pleców, a on obrócił się i bardzo długo nie wypuszczał mnie z ramion.
– Kiedyś było nam dobrze. Pamiętasz? – szepnął, a ja tylko kiwnęłam głową, bo łzy uwięzły mi w gardle.
Potem długo rozmawialiśmy. Po raz pierwszy od dawna usiedliśmy przy stoliku w salonie. Zrobiłam kawę w naszych filiżankach. Zegar wybijał kolejne godziny, ale ich nie dostrzegaliśmy. Wieczorem Andrzej, jak kiedyś, nalał wody do wanny. Umył mi plecy i otulił ręcznikiem, a w łóżku długo studiował moje ciało. Czas zatoczył pętlę i pozwolił nam wrócić do wspomnień. Już nie pozwolimy, by osiadł na nich kurz niepamięci…