"Chociaż małżeństwem byliśmy kilka lat, rozwiedliśmy się w godzinę. Rozwód był dla mnie krokiem ostatecznym. Wołaniem o pomoc, o odrobinę uwagi. Myślałam, że proponując rozstanie, jakoś Markiem wstrząsnę. Gorzko się jednak pomyliłam..." Julita, 36 lat.
Po rozprawie rozwodowej razem z byłym już mężem wyszliśmy z sądu. Zamiast się cieszyć, że już po wszystkim, czułam bezbrzeżny smutek. Jakby umarł ktoś bliski. Chciało mi się płakać.
– To co? Już po wszystkim – westchnął Marek.
On też po rozprawie nie wyglądał na zbytnio szczęśliwego. Ale jego przynajmniej można było zrozumieć. W końcu ja chciałam tego rozwodu.
– Jak się czujesz jako wolna kobieta?
Wzruszyłam tylko ramionami. Gdybym się odezwała, nie powstrzymałabym łez.
– Czytałem gdzieś, że rozwód to zaraz po śmierci najgorsze zdarzenie w życiu. Coś w tym jest, nie? – spojrzał na mnie ze smutkiem. Kiwnęłam głową.
– Wiesz co, chodźmy to gdzieś przeboleć – zaproponował. – Wypijemy jakiegoś drinka, może nawet dwa. Albo coś zjemy? Nie jesteś głodna? Cały dzień pewnie biegasz o jednej kromce chleba – powiedział z troską w głosie.
Zmusiłam się do uśmiechu i powlokłam za moim byłym od 20 minut mężem. Miałam wielką ochotę na drinka. Na mnóstwo drinków. Najlepiej bez jedzenia. Wtedy szybciej alkohol uderzy mi do głowy…
– Szybko to poszło, co? – wypaliłam.
– Fakt. Jedna rozprawa i koniec – przyznał mi rację ze smutkiem w głosie. – Nawet sędzia stwierdziła, że rzadko spotyka się takie zgodne pary – dodał jakby z dumą.
„Dlaczego myśmy się właściwie rozwiedli?”, zastanawiałam się, kiedy tak siedzieliśmy naprzeciwko siebie w jednej z naszych ulubionych knajp. Alkohol zrobił swoje. Świat stał się lepszy. Marek też wydawał się wspaniałym mężem. Oczywiście byłym wspaniałym mężem, który zabawiał mnie rozmową, żeby jakoś zmienić tę nieprzyjemną atmosferę w wieczór dwójki dobrych znajomych. Kiedy kelnerka przyniosła rachunek, sięgnęłam po portfel. Chciałam zapłacić za siebie.
– Daj spokój… – Marek uśmiechnął się. – Pozwól mi zapłacić za nas ten ostatni raz.
Pozwoliłam, a wzruszenie ściskało mnie za gardło.
Kiedy wróciliśmy do ciągle jeszcze wspólnego mieszkania, omal nie poszliśmy razem do łóżka! To by było nawet zabawne. Kochalibyśmy się pierwszy raz od roku. W dzień rozwodu. Na szczęście byliśmy zbyt pijani. Na szczęście, bo kiedy rano obudziłam się w swoim pokoju i w swoim łóżku, przypomniało mi się, kto zabił naszą miłość. Marek wychodził wcześnie, wracał późno i padnięty zastygał przed telewizorem. A potem zasypiał z pilotem unoszącym się na brzuchu w rytmie pracującej przepony.
Coraz rzadziej się kochaliśmy, coraz mniej czasu spędzaliśmy razem, coraz mniej mieliśmy wspólnych tematów do rozmów. Nawet nie pamiętam, kiedy poświęcił mi tyle uwagi, ile wczoraj w knajpie, gdy zapijaliśmy ten nieszczęsny rozwód. Rozwód, który był dla mnie krokiem ostatecznym. Wołaniem o pomoc, o odrobinę uwagi. Myślałam, że proponując rozstanie, jakoś Markiem wstrząsnę. Miał się obudzić, przypomnieć sobie, że istnieję i potrzebuję jego uwagi, czułości, drobiazgów zamiast zarabianych od świtu do nocy pieniędzy.
Pamiętam, że na pomysł o rozejściu się wzruszył tylko ramionami:
– Jak chcesz. To twoje życie. Myślałam, że może jakoś spróbuje mnie przekonać, przeprosi, zechce coś naprawiać. Zamiast tego dostałam obojętność. Nawet wtedy, kiedy otrzymał pozew, powiedział tylko:
– Jak chcesz. I stał się jeszcze bardziej obcy. Do wczoraj. Może po prostu zrzucił z siebie balast naszego małżeństwa.
– Dzień dobry – mruknęłam, wchodząc do kuchni. – Potrzebuję wody. Dużo wody.
– Jest woda i kawa – wskazał na ekspres. – Nalać ci?
– Poproszę. Pracujesz dziś? – spytałam.
Odkąd pamiętałam, soboty z reguły spędzał w swym biurze. Pokręcił głową. – Bo pomyślałam, że zanim sprzedamy to mieszkanie, powinniśmy je trochę przypudrować. A jeśli masz wolne...
– He, he! – roześmiał się, jakbym powiedziała coś zabawnego. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz śmiał się z moich żarcików.
– Przypudrować. Jakie ładne kobiece określenie. Dobra. Zrobimy mu make-up. Po śniadaniu pojedziemy kupić farby i resztę. Racja – omiótł wzrokiem przybrudzone ściany i pożółkły od papierosów sufit. – Trochę to zaniedbaliśmy. A jeśli chcemy uzyskać dobrą cenę...
– Chcemy. Im więcej za nie dostaniemy, tym mniejsze weźmiemy kredyty. Mnie i tak będzie stać tylko na kawalerkę. Z moimi zarobkami... – westchnęłam.
Rzeczywiście, wiedziałam, że bez Marka trudno będzie mi związać koniec z końcem. Mogłam liczyć tylko na siebie. Ale przecież przez ostatnie lata małżeństwa też byłam zdana wyłącznie na siebie, przełykając co chwilę gorzkie słowa: „Nie mam czasu”, „Nie teraz”, „Jestem zajęty”. Dawno już nie reagował na moje pomysły z takim entuzjazmem jak dziś. A gdy godzinę później chodziliśmy po hali marketu budowlanego, wybierając farby, pędzle, wałki i resztę, miałam wrażenie, że czas się cofnął. Przypomniało mi się nagle, że kiedy kilka lat temu urządzaliśmy nasze mieszkanie, byliśmy w tym samym sklepie.
– Ten groszek mi się podoba. Jest taki pogodny. Pomalujmy groszkiem.
– Wtedy też podobał ci się groszek, ale ostatecznie stanęło na brzoskwini – uśmiechnęłam się. – Wiesz co, weźmiemy go – zdecydowałam, odwracając głowę, żeby nie zobaczył mojego wzruszenia.
„Ze względu na pamięć starych dobrych czasów pomalujemy groszkiem”, dodałam w myślach.
To były naprawdę dziwne dni. Znowu robiliśmy coś razem: mycie ścian, malowanie, sprzątanie. I razem uczciliśmy efekt naszej „roboty” przygotowaną przeze mnie kolacją. We wtorek zadzwoniłam do agencji nieruchomości. W środę pośrednik przyszedł wycenić mieszkanie. Od następnego poniedziałku zaczął przyprowadzać ludzi. To też było dziwne. Marek wracał wcześniej z pracy, żeby obejrzeć sobie potencjalnych klientów.
– Nie chciałbym sprzedać tego mieszkania byle komu. Przeżyliśmy tu jednak wiele fajnych momentów, prawda?
Nie mogłam zrozumieć zmiany, która w nim zaszła. Starał się być miły i uprzejmy, chciał uczestniczyć w naszym ostatnim wspólnym przedsięwzięciu. Dlaczego dopiero teraz? Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że ten rozwód był mu na rękę. W piątek zaskoczył mnie jeszcze bardziej.
– Z okazji urodzin – powiedział, wręczając mi piękny bukiet tulipanów.
– Pamiętałeś? – wzruszyłam się. – Przecież rok temu zapomniałeś…
– Nie zapomniałem. Kupiłem ci nawet perfumy. Tylko że dwa dni wcześniej dostałem pozew o rozwód. Ale wiesz co, to już przeszłość. Zostawmy ją. A dziś może poszlibyśmy do kina? Już nie jak stare dobre małżeństwo, ale jak starzy przyjaciele. Co ty na to? Zawsze lubiłaś kino… To był miły gest. Ugryzłam się w język i nie wypomniałam mu, że ostatni raz zaprosił mnie do kina 3 lata temu. Nie chciałam psuć tej chwili. Kończyłam 35 lat i zaczynałam nowe życie. Z tym, że nie będzie w nim już Marka. Ale na razie jeszcze cieszyłam się z jego propozycji i z jego towarzystwa.
Po filmie poszliśmy na spacer.
– Wiesz co… – spojrzał na mnie, kiedy obgadaliśmy już wszystkich aktorów i beznadziejne amerykańskie zakończenie komedii romantycznej. – Dawno nie spędziliśmy ze sobą tyle czasu, ile przez ostatnie dwa tygodnie, prawda?
– Prawda – zgodziłam się. – To moja wina, wiem o tym. Popełniliśmy błąd. Nie do naprawienia… – przyjrzał mi się uważnie.
– Nie do naprawienia – potwierdziłam zatem, z trudem powstrzymując łzy.
Jednak kiedy kilka dni później pośrednik nieruchomości oświadczył, że jeden z klientów zdecydował się na kupno naszego mieszkania, nie powstrzymałam się od płaczu. I taką właśnie, ryczącą i spuchniętą od łez, zastał mnie Marek.
– Co się stało? – spytał wystraszony.
– Nic – siorbnęłam. – Znalazł się wreszcie kupiec.
– Na mieszkanie?
– Tak. Zaraz tu będzie. Chce jeszcze raz je obejrzeć, a potem spiszemy umowę przedwstępną. Dobrze, że wróciłeś wcześniej.
– Ale... Dlaczego płaczesz? – zdziwił się. Podszedł do mnie i położył rękę na moich plecach. Przytuliłam się do niego, nie przestając łkać.
– Tak mi smutno. Tak strasznie mi smutno! Przecież się kochaliśmy! Dlaczego to umarło?! Dlaczego zabiłeś naszą miłość?
– Ja? – odsunął mnie, żeby spojrzeć mi w oczy.
– Przecież to ty złożyłaś pozew o rozwód.
– Tak. Bo to był jedyny sposób, żebyś wreszcie zwrócił na mnie uwagę. Miałeś tylko oderwać się od pracy i od tego cholernego telewizora. Po prostu dostrzec we mnie kobietę. A zamiast tego wzruszyłeś ramionami. Miałeś mnie gdzieś… – rozbeczałam się jeszcze bardziej.
– Ale ja byłem przekonany, że już mnie nie kochasz. Ciągle słyszałem wyrzuty i żale. Myślałem, że znalazłaś sobie kogoś... Kogoś, kogo mogłaś podziwiać jak kiedyś mnie...
– Skąd ci przyszło do głowy, że cię zdradzam? Zawsze liczyłeś się dla mnie tylko ty... Zresztą dalej tak jest... – wyrzuciłam mu z wielkim żalem.
– Dla mnie też tylko ty się liczysz, Julciu – powiedział, biorąc moją twarz w swoje dłonie. Rok czekałam na to jedno wyznanie. Dlaczego tak długo?
– I potrzebowałeś rozwodu, żeby się o tym przekonać – nie dowierzałam. – Dlaczego nic nie zrobiłeś? Dlaczego więc się zgodziłeś? – pytałam z wyrzutem.
– Zaskoczyłaś mnie. Harowałem, żebyś miała wszystko, a tu nagle pozew o rozwód. Mogłaś przecież najpierw ze mną porozmawiać.
– Próbowałam. Ale nie miałeś czasu!
– Nie próbowałaś rozmawiać. Atakowałaś mnie tylko: „Robisz to, nie robisz tamtego!”. Żadnych konkretów, wieczne pretensje.
– Ale mogłeś mnie powstrzymać. Mogłeś się nie zgodzić na ten cholerny rozwód. A ty powiedziałeś: „Jak chcesz”. Myślałam, że ci to na rękę.
– A ja myślałem, że jeśli tego chcesz, to i tak cię nie powstrzymam.
– Wcale tego nie chciałam! – krzyknęłam. – Nadal cię kocham.
Patrzył na mnie przez chwilę, a potem się pochylił... Przywarłam do jego ust, wtuliłam się w niego. Było mi tak dobrze, kiedy gładził mnie ręką po plecach. Poczułam falę gorąca, gdy zaczął rozpinać moją bluzę. Nie protestowałam. Boże, jak ja go pragnęłam… Kochaliśmy się szybko i zachłannie. Tak jakby to miał być ostatni raz. Zabrakło mi słów, kiedy leżeliśmy potem przytuleni.
– Jula... – Marek zaczął pierwszy, ale nagle rozległ się sygnał domofonu.
– To pośrednik – zerwałam się na równe nogi. – Otwórz mu, a ja doprowadzę się do porządku.
Kiedy wyszłam z łazienki, wszyscy byli w salonie.
– Bardzo się cieszę – kupiec rozglądał się po wnętrzu z miną posiadacza.
– Tak. To naprawdę piękne mieszkanie – pośrednik kiwał głową.
– To co, możemy podpisać teraz umowę przedwstępną, a w przyszłym tygodniu spotkamy się u notariusza. Pasuje państwu środa?
Spojrzałam na Marka. Milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad terminem.
– Nie – powiedział w końcu. – Nie pasuje.
– A czwartek? – drążył pośrednik.
– Też nie. Ani czwartek, ani piątek, ani żaden inny dzień. Nie sprzedajemy tego mieszkania. Przykro mi.
– Nie sprzedają państwo? – spytał zaskoczony mężczyzna.
– Nie sprzedajemy go? – musiałam się upewnić, czy dobrze usłyszałam.
Marek wstał i podszedł do mnie.
– Nie – powiedział pewnie. – Chyba że MOJA żona się uprze.
– Nie będę się upierać – wydusiłam. – Proszę nam wybaczyć to całe zamieszanie. Jesteśmy... Jesteśmy niezrównoważeni emocjonalnie.
– Właśnie widzę – prychnął wściekły klient.
Kiedy zostaliśmy sami, spojrzeliśmy po sobie zakłopotani.
– Żona? – wyszeptałam. – Chyba była żona.
– A może przyszła żona? – poprawił mnie Marek. – Wyjdziesz za mnie?
Kiwnęłam potakująco głową.