„Gorzki dżem z mirabelek odmienił moje życie. Nie myślałam, że kiedyś go zrobię...!”
Fot. 123RF

„Gorzki dżem z mirabelek odmienił moje życie. Nie myślałam, że kiedyś go zrobię...!”

„Byłam zaskoczona smakiem przetworów, które odważyłam się zrobić według przepisów z zeszytu mojej mamy. Dotąd nie przepadałam za pieczeniem, smażeniem, gotowaniem i wypiekaniem. Brakowało mi motywacji, bo po co się miałam starać, skoro mama była w tym lepsza, podobnie jak mąż, który jest kucharzem...?”. Bożena, 60 lat.

Kilka lat temu zmarła moja mama. Ponieważ do wszystkiego lubiła się przygotować, więc także do żegnania z tym światem podeszła planowo, obdarowując bliskich swoimi skarbami. Mnie uraczyła starym, pękatym zeszytem, w którym zapisywała swoje przepisy – głównie kulinarne, ale też różne porady. Na szczęście wyszłam za mąż za kucharza i to on rządził w naszej kuchni. Ja tylko wykonywałam jego polecenia. Już po śmierci mamy zdarzało mi się czasem zajrzeć do jej zeszytu, ale robiłam to bardziej ze względów sentymentalnych niż praktycznych. Podejście mi się zmieniło, kiedy w lecie zaczęłam spacerować z kijkami. Lekarz zalecił ruch z powodu moich problemów z ciśnieniem.

Przypadkiem odkryłam owoce mojego dzieciństwa

Mieszkam w bloku na obrzeżach miasta, do ścieżek wśród rozległych lasów mam rzut beretem, wystarczy tylko przejść przez ulicę i opuszczony sad. W tym sadzie rosły stare drzewa owocowe. Jabłonie zdziczały, grusze zmarniały i ich owoce do niczego się nie nadawały. Za to śliwy doskonale radziły sobie z brakiem troski ze strony człowieka. Dawno nie widziałam tak pięknych mirabel. Mirabelki – owoce mojego dzieciństwa! W pierwszy dzień na spacerze zerwałam kilka i zjadłam. Były pyszne! Drugiego dnia nazrywałam dwie garści do kieszeni i jadłam po drodze. Trzeciego wzięłam ze sobą mały plecak, żeby zabrać trochę do domu. A że w plecaku były dwie siatki, to nazbierałam łącznie osiem kilogramów i już nie miałam czasu ani siły na spacer. Po powrocie do domu położyłam moje zbiory na kuchennym stole i zapatrzyłam się na nie w zadumie. I po co mi tyle mirabelek? Oj, ta ludzka chciwość… Przecież one się zmarnują. A szkoda by było. I nagle… Olśnienie, eureka!

Sporo lat mi zajęło, by „dojrzeć” do mirabelek prababci

Kiedy byłam mała, zafascynował mnie pewien wpis w zeszycie mamy. Strona zatytułowana była „Mirabelki babci Anielki”.

– Przecież babcia ma na imię Stasia? – zdziwiłam się.

– Twoja babcia tak, ale moja babcia, więc twoja prababcia, miała na imię Aniela. Mam te przepisy właśnie od niej – wyjaśniła mama.

Sporo lat mi zajęło, by „dojrzeć” do mirabelek prababci. Znalazłam stronę i zabrałam się do pracy. Chciałam zdążyć, zanim mąż wróci z restauracji, bo nie lubił, kiedy robiłam mu bałagan w jego „świątyni”. Powinnam się wyrobić, bo nawet nie musiałam iść do sklepu. Mój ukochany kucharz zawsze miał w kuchni składniki na każde danie.

Zaczęłam od czegoś prostego, czyli kompotu. Potem zrobiłam galaretkę. Kiedy trafiła do lodówki, wzięłam się za „gorzki dżem”, który mama podawała gościom na specjalne okazje, do mięsa. Mnie nie zachwycił, bo dżem powinien być słodki. Na koniec przyrządziłam „créme de la créme”, czyli powidła z cynamonem i goździkami. Byłam zaskoczona rezultatami mojej kuchennej krzątaniny. Dotąd nie przepadałam za pieczeniem, smażeniem, gotowaniem i wypiekaniem. Może brakowało mi motywacji, bo po co się miałam starać, skoro mama była w tym lepsza, podobnie jak mąż.

Mąż ocenił moje debiutanckie przetwory

Tak się zapamiętałam w pichceniu, że nawet nie zauważyłam, kiedy mąż wrócił z pracy. A zwykle wraca po dwudziestej.

Bożenko, a co ty tu nawyprawiałaś?! – usłyszałam od drzwi. Przyłapana na gorącym uczynku, rozejrzałam się po kuchni. Rzeczywiście, zrobił się niezły bałagan. Posłałam mu słodki uśmiech, a on popatrzył na mnie ni to ze zgrozą, ni to z podziwem.

– Siadaj i próbuj – zaordynowałam.

– Ale ja jadłem w pracy…

– A tu będziesz smakował i wydawał werdykt. No dalej, łyżka w dłoń. Zatem…

Kompot mu smakował. Galaretką się zachwycił. Powideł zjadł pół patelni, jeszcze gorących, i aż się oblizywał. Ale kiedy dałam mu do spróbowania – bez wielkiego przekonania – gorzkiego dżemu, czyli gęstego jak budyń czegoś o aromacie pomarańczy z pieprzną nutą, nagle wytrzeszczył oczy.

– Co, aż tak niedobre? – zaniepokoiłam się na widok jego miny.

– Niedobre? To jest rewelacyjne! Właśnie czegoś takiego szukałem!

Skrzywiłam się, bo w pierwszej chwili pomyślałam, że sobie ze mnie żartuje.

– Mnie tam za bardzo nie smakowało, więc daruj sobie… – burknęłam.

– Ile tego gorzkiego dżemu zrobiłaś?

– Jeden garnek, wyjdzie z pięć słoiczków, więc na szczęście niedużo się zmarnuje.

– Nic się nie zmarnuje! – zaoponował gorąco. – Zabieram jutro wszystkie pięć słoików do restauracji. Ciebie też zabieram. Wymyśliłem kilka dni temu przepis na befsztyk i brakowało mi do niego właśnie czegoś takiego. Sama się przekonasz, to będzie poezja smaku... – ucieszyłam się, ale zaraz potem zamarłam, gdy dodał: – A na przyszły tydzień zamawiam dwadzieścia pięć słoików tego cuda!

 

Czytaj więcej