"Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, o czym wtedy myślałam i czy w ogóle myślałam... Byłam pogrążona w żałobie, a Marek planował ślub ze swoją narzeczoną. Obudziłam się obok niego, z potwornym kacem moralnym, a wkrótce poznałam prawdziwe konsekwencje wspólnie spędzonej nocy... " Marta, 34 lata
No, wspaniale”, pomyślałam, patrząc tępo na dwie kreski testu ciążowego. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. „Dorosła kobieta, XXI wiek i wpadka”, pomyślałam gorzko, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Nie miałam nic na swoje usprawiedliwienie. Nie byłam nastolatką, która wpadła podczas potajemnych schadzek z chłopakiem, albo niewinnym dziewczęciem, które niewiele wie o antykoncepcji.
Byłam dorosłą, trzydziestoletnią kobietą, do niedawna jeszcze w szczęśliwym, długoletnim związku. Wydawało mi się, że wiodę spokojne, ustabilizowane życie i właściwie to chyba tak było. A potem, w pewien zimowy wieczór, mój Jacek po prostu upadł w kuchni i już nie wstał. Jak przez mgłę pamiętam przyjazd pogotowia i wszystko, co działo się potem...
Okazało się, że w głowie mojego ukochanego od jakiegoś czasu siedziała bomba, tętniak, który pękł i zabił go w kilka sekund. Stopień absurdalności tej sytuacji nie mieścił mi się w głowie. Jak to jest, że świat może się skończyć w jednej chwili? Nie mogłam się pozbierać. Gdyby nie tabletki uspokajające, pewnie wcale bym się z tego nie podniosła. Jednak dzięki farmakologii jakoś funkcjonowałam. Jak robot, ale przynajmniej byłam w stanie wstać z łóżka i przetrwać współczujące spojrzenia, przygotowania do pogrzebu i sam pogrzeb.
Po kilku tygodniach od śmierci Jacka odwiedził mnie jego brat. Wszedł do mieszkania, rozejrzał się i przerażony stwierdził:
– Marta, tak nie powinno być...
– Jak? – zapytałam, udając, że nie wiem, o co chodzi.
– Dobrze wiesz. Jego już nie ma – powiedział łagodnie, a ja poczułam, jak łzy zbierają mi się pod powiekami.
– Wiem, ale... – zająknęłam się, a on w tym czasie przystąpił do działania.
– Zostaw to! – wrzasnęłam, gdy schylił się, by podnieść z podłogi kapcie Jacka. Zawsze wściekałam się, gdy mój narzeczony tak je zostawiał, a teraz nie mogłam ich ruszyć. Od jego śmierci nie sprzątnęłam niczego, wszystko zostawiłam tak, jakby mój ukochany za chwilę miał wrócić... Zaczęłam płakać, a Marek ze mną.
– Marta, musimy to zrobić – powiedział przez łzy i zaczął sprzątać. Dłuższą chwilę nie byłam w stanie się ruszyć. Stałam, płakałam i przyglądałam się, jak on powoli odstawia na miejsce kubek Jacka, jak wrzuca jego rzeczy do pralki, jak składa jego ulubiony sweter, który do tej pory wisiał niedbale na oparciu krzesła. A jednak było w tym coś oczyszczającego, po chwili sprzątaliśmy razem, wspominając mojego narzeczonego.
Najpierw był płacz, ale potem znaleźliśmy w zakamarkach pamięci mnóstwo zabawnych historii z udziałem Jacka. Śmiałam się. Pierwszy raz od wielu tygodni po prostu się śmiałam. Patrzyłam na Marka i widziałam te same ramiona i oczy, zalała mnie fala ciepła... Nie mam pojęcia, jak i kiedy to się stało, ale wylądowaliśmy w łóżku. Nie wiem, o czym myślałam i czy w ogóle myślałam... Ja pogrążona w żałobie, on planujący ślub ze swoją narzeczoną. Obudziłam się z potwornym kacem moralnym, spojrzałam na śpiącego Marka i nie wiedziałam, czy chcę go przytulić, czy wygonić. Wybrałam to drugie. Obudziłam go.
– Marek, to nie powinno się stać. Wracaj do Luizy i zapomnijmy o tym – powiedziałam.
– Wiem – rzucił tylko, ubrał się i wyszedł, rzucając w drzwiach „przepraszam”.
Próbowałam o tym zapomnieć, wymazać z pamięci fakt, że ledwie pochowałam narzeczonego, jak przespałam się z jego zaręczonym bratem. Sama przed sobą udawałam, że nic się nie stało. Do teraz, do czasu, kiedy poranne nudności dały mi do myślenia i poszłam kupić ten cholerny test. Krążyłam po mieszkaniu jak zwierzę po klatce. „Co ja mam robić? Udać, że to dziecko Jacka? Prosta matematyka, nikt raczej nie uwierzy. Powiedzieć Markowi i zniszczyć jego związek? Oddać do adopcji? Uciec na koniec świata?”. Głowa mi pękała. Nie umiałam się odnaleźć. W końcu wpadłam na genialny, jak mi się wydawało, plan. „Wyjadę na jakiś czas, urodzę to dziecko, oddam do adopcji i zacznę wszystko od nowa”, wymyśliłam zdesperowana.
Zaczęłam się rozglądać za miejscem, gdzie mogę wyjechać na kilka miesięcy, ale najpierw postanowiłam iść do lekarza. I to zmieniło wszystko. Zobaczyłam na ekranie małą istotkę i poczułam, że mam po co żyć, że nie mogę jej oddać, bo będę żałowała do końca swoich dni.
– Maleństwo jest zdrowe – lekarz uśmiechnął się ciepło.
– To wspaniale – wyszeptałam wzruszona. Wymyśliłam, że nikomu nie powiem, kto jest ojcem dziecka.
Odsądzą mnie od czci i wiary, ale trudno. „Jestem twarda, jakoś to będzie”, dodawałam sobie odwagi. Postanowiłam, że najpierw powiem rodzicom. Chyba nigdy nie zapomnę ich min...
– Który to miesiąc? – zapytała mama.
– Drugi – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Ale przecież od śmierci Jacka minęły niecałe cztery – powiedziała, ważąc słowa. – Kto więc jest ojcem?
– To nieważne – odparłam spokojnie, choć wszystko się we mnie gotowało. – To był błąd. Nie umiałam sobie poradzić ze śmiercią Jacka, poszłam do łóżka z kimś, kogo dopiero poznałam. On o niczym nie wie i się nie dowie – powiedziałam szybko.
Zapadła cisza, w której słyszałam jedynie bicie swojego serca. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale chyba nie takiego chłodu, z jakim się zetknęłam. Ojciec milczał z zaciętym wyrazem twarzy, za to mama nie powstrzymała się od komentarza:
– Długo Jacka nie żałowałaś... Pomyślałaś, co powiesz ludziom? Poczułam się, jakby dała mi w twarz. Wstałam i drżącym głosem oznajmiłam:
– Dziękuję za wsparcie, pójdę już.
Dalej było jedynie gorzej. Ciąża wkrótce zaczęła być widoczna. Rodzina Jacka przestała się do mnie odzywać. Tylko Marek próbował do mnie dzwonić, ale odrzucałam połączenia, a w końcu napisałam mu SMS-a, żeby się nie martwił, bo dziecko nie jest jego. Moi rodzice ograniczali się do suchych pytań, czy czegoś mi trzeba, ale niczego od nich nie chciałam. Byłam wyklęta. Tylko Luiza starała się okazać mi zrozumienie, ale nie byłam w stanie tego od niej przyjąć. „Gdyby wiedziała, czyje to dziecko, nie byłaby taka miła”, myślałam.
Nie zwariowałam tylko dlatego, że nosiłam pod sercem Marysię. Gdy nadszedł termin porodu, byłam gotowa. Torba stała spakowana w przedpokoju, miałam wybrany szpital, na lodówce wisiała kartka z numerem korporacji taksówek. Nie przewidziałam jednak, że wody odejdą mi w centrum handlowym. Wszystko zaczęło się dziać szybciej i intensywniej, niż uczono mnie w szkole rodzenia. Oparłam się o ścianę.
– Wezwać taksówkę? Pogotowie? – zapytała blada ekspedientka.
– Nie trzeba, zawiozę tą panią do szpitala – usłyszałam znajomy głos. Sekundę później Luiza prowadziła mnie do swojego auta. Nie miałam siły protestować. Gnała jak wariatka przez miasto, po drodze obdzwaniając rodzinę, że rodzę.
– Przestań, oni nie chcą wiedzieć.
– Nie interesuje mnie to, nie mogą się ciebie wyrzec – powiedziała z zaciętym wyrazem twarzy, a ja myślałam, że się rozpłaczę.
Wypadki potoczyły się błyskawicznie. W szpitalu od razu wylądowałam na porodówce i już po godzinie na świat przyszła moja piękna, zdrowa córka. Luiza była przy mnie cały czas, wkrótce dołączył do nas Marek i moi rodzice. Nie byłam pewna, czy jestem zadowolona z tego tłumu.
– Słuchajcie. Jest coś, co musicie wiedzieć – powiedział Marek, a ja zamarłam.
– Nie! – zaprotestowałam, ale mnie zignorował.
– Marysia to moje dziecko – powiedział, patrząc na zmianę to na mnie, to na Luizę.
– Marta chciała mnie chronić, ale niepotrzebnie. Żałuję, że byłem wobec ciebie nieuczciwy, że cię zdradziłem, ale nie żałuję, że mam córkę – powiedział, patrząc w oczy Luizie. Po chwili usłyszeliśmy tylko świst powietrza, kiedy wymierzyła mu siarczysty policzek, i stukot obcasów, gdy wychodziła z sali.
Chyba nigdy nie zapomnę jej spojrzenia...Poczułam się potwornie... Rodzice znów skamienieli, ale tym razem jakoś przełknęli te nowiny. Chyba wnuczka zmiękczyła ich serca. Nie wiedziałam, co mam czuć. Z jednej strony byłam bardzo wdzięczna Markowi, który powiedział, że nie zostawi nas samych. Z drugiej strony czułam ciężar winy za cierpienie Luizy.
Dzisiaj Marysia ma trzy lata. Patrzę w jej zielone oczy, które ma po ojcu, i widzę w nich także Jacka. Nie było nam lekko, kiedy postanowiliśmy stworzyć z Markiem dom. Na początku to nie była miłość, a raczej sympatia. Poznawaliśmy się z zupełnie nowej strony i nie obyło się bez tarć. A jednak z czasem zrozumiałam, że kocham Marka. Tak po prostu, w dniu pierwszych urodzin Marysi spojrzałam, jak zdmuchują razem świeczki i poczułam, że zalewa mnie fala miłości. To właśnie wtedy Marek pierwszy raz powiedział, że mnie kocha i mi się oświadczył, a ja z radością go przyjęłam.
Długo miałam koszmarne wyrzuty sumienia wobec Luizy, bo to wspaniała dziewczyna, a ja czułam, że bardzo ją skrzywdziłam. Na szczęście Luiza po pierwszym szoku pogodziła się z sytuacją, a potem poznała pewnego przystojnego architekta, z którym wkrótce bierze ślub.
– Tak sobie myślę, że wszyscy mamy nieco pogmatwaną historię, ale może tak właśnie miało być? – powiedziała mi ostatnio.