"To był szczęśliwy los! Nie wygraliśmy milionów, ale wygraliśmy miłość..."
Fot. Adobe Stock

"To był szczęśliwy los! Nie wygraliśmy milionów, ale wygraliśmy miłość..."

"Akurat przechodziłam pod rozłożystym drzewem wraz z pokaźną grupą niemieckich turystów, kiedy poczułam, że coś na mnie plasnęło. Nie, to nie była kropla deszczu. Bynajmniej! Spojrzałam w górę i dostrzegłam zadowolone stadko gołębi. Czym prędzej ruszyłam przed siebie, by znaleźć się jak najdalej od miejsca ostrzału. I omal nie wpadłam na mężczyznę, który podobnie jak ja naznaczony był białym guanem. To, co nas spotkało, uznaliśmy za znak i postanowiliśmy zagrać w lotto…" Karolina, 28 lat

To była sobota. Niby zwykły weekendowy dzień, a jednak zapisał się w moim sercu złotymi zgłoskami. Kiedyś opowiem o nim moim dzieciom, a potem wnukom, zamiast bajki na dobranoc...

To był znak z niebios

Wracałam właśnie ze spaceru brzegiem morza. Pogoda dopisywała. Było zimno, ale słonecznie. Plaża niemal pusta, oddana we władanie mew. Spienione fale rozbijały się o brzeg, otulając uszy kojącym szumem. Lubiłam tę porę dnia, tak jak piosenkę Agnieszki Osieckiej, którą nuciłam sobie w myślach: „Jak pięknie jest rano, gdy jeszcze nie wszystko się stało, i wszystko może się stać, tylko brać”. Do pełnego szczęścia brakowało mi wyłącznie dobrej kawy. Powiedzieć, że ją ubóstwiam, to nie powiedzieć nic. Gdyby istniały perfumy o jej zapachu, zapewne kąpałabym się w nich. Zamarzyła mi się mokka. Doskonale wiedziałam, gdzie podają najlepszą i tam właśnie skierowałam swoje kroki. Akurat przechodziłam pod rozłożystym drzewem wraz z pokaźną grupą niemieckich turystów, kiedy poczułam, że coś na mnie plasnęło. Nie, to nie była kropla deszczu. Bynajmniej! Spojrzałam w górę i dostrzegłam zadowolone stadko gołębi. Czym prędzej ruszyłam przed siebie, by znaleźć się jak najdalej od miejsca ostrzału. I omal nie wpadłam na mężczyznę, który podobnie jak ja naznaczony był białym guanem. Rozglądał się bezradnie wokół. Nie sposób było się nie roześmiać, więc oboje to uczyniliśmy.
– Niech pan się nie martwi, mam chusteczki. Zaraz doprowadzimy się do porządku – powiedziałam.
– Ja myślę, że skoro zostaliśmy zbombardowani, od razu powinniśmy przejść na „ty”. Towarzysze broni zwykle mówią sobie po imieniu – stwierdził, z trudem tłumiąc śmiech. – Leon jestem – przedstawił się.
– To fakt, ci, którzy cudem przeżyli nalot, od razu stają się braćmi – zażartowałam. – Karolina. – Podałam mu dłoń.
– Myślę również, że powinniśmy zagrać w lotto. Pod tym drzewem przechodziło ze dwadzieścia osób, a tylko nam się oberwało od gołębi. To znak z niebios! – wypalił. – A przynajmniej z gałęzi!
– Znaków nie wolno lekceważyć – zauważyłam, bo spodobał mi się ten pomysł. – To co? Idziemy rzucić wyzwanie szczęściu?
Poszliśmy. Oboje zapłaciliśmy za pięć zakładów na chybił trafił. Sympatyczny pan z saloniku prasowego życzył nam powodzenia.
– Tylko proszę nie dziękować, to przynosi pecha – zastrzegł, więc po prostu pomachaliśmy mu na pożegnanie.

Przyjemnie było pomarzyć 

– Nie wiem, gdzie szedłeś, zanim nastąpiła gołębia inwazja, ale ja wybierałam się na kawę. Może dołączysz i opowiesz mi, na co przeznaczysz wygraną? – zaproponowałam. Zwykle taka śmiała nie jestem, ale, umówmy się, to nie był zwykły dzień.
– Z ochotą – odparł ku mojej radości.
Rozsiedliśmy się wygodnie w przytulnej kafejce i oprócz mokki zamówiliśmy jeszcze po ciepłej szarlotce, bo uznaliśmy, że sobie zasłużyliśmy.
– No to opowiadaj o swoich planach, przyszły milionerze – zagaiłam.
– Gdybym wygrał, kupiłbym kampera i objechał nim cały świat – zaczął rozmarzonym tonem. – Odwiedziłbym wszystkie nieoczywiste miejsca, maleńkie toskańskie miasteczka i portugalskie wioski. Słuchałbym śpiewu cykad, pławiłbym się w ciepłych morzach, chłonął piękno dzikiej natury, wgryzałbym się ze smakiem w soczyste pomidory pachnące słońcem, a o zmierzchu kładłbym się na jeszcze ciepłej ziemi i wpatrywał w rozgwieżdżone niebo – snuł opowieść, a ja słuchałam jak urzeczona. Tak ładnie opowiadał. – A ty? – zapytał.
– Kupiłabym mały biały domek, z okien którego widziałabym jezioro. Wychodziłabym o świcie z kubkiem aromatycznej kawy, siadywałabym na pomoście i obserwowała harce ważek. A po śniadaniu, które oczywiście serwowałby mi mój prywatny kucharz, wypływałabym łódką bez żadnego celu, po prostu przed siebie. I dryfowałabym tak, zatapiając się w lekturze tych wszystkich książek, które kupuję, ale nie mam czasu przeczytać – zaśmiałam się.
– A co tak pożera ci czas?
– Praca, której nie lubię, dlatego gdybym wygrała, tobym od razu ją rzuciła.
Gawędziliśmy tak ponad godzinę, a nasze pomysły na wydanie milionów stawały się coraz bardziej niearealne i absurdalne. Dużo było przy tym śmiechu. Dawno się tak nie ubawiłam.

Leon mnie zauroczył

– Jeśli trafię szóstkę, podzielę się z tobą wygraną – powiedział Leon na pożegnanie. – Ale musisz dać mi numer swojego telefonu, żebym mógł cię o tym poinformować – dodał.
Podskórnie czułam, że to tylko wymówka, by wyciągnąć namiary na mnie, ale nie miałam mu tego za złe. Sama zamierzałam z niej skorzystać, bo ten chłopak najzwyczajniej w świecie mnie zauroczył. Chciałam się z nim spotkać ponownie, nawet pod tym rozłożystym drzewem, gdzie złośliwe gołębie już przygotowywały się do zrzutu.
Wróciłam do domu, ale jakoś nie potrafiłam znaleźć sobie w nim miejsca. Wciąż myślałam o mojej porannej przygodzie, a dokładniej – o jednym z głównych bohaterów tej przygody. Biło od niego jakieś ciepło, w którym człowiek od razu chciałby się rozgościć. Czułam też dziwne podekscytowanie. Niby wiedziałam, że szanse na wygraną są małe, że pieniądze wydane na kupon to podatek od marzeń. Ale mimo wszystko dałam się ponieść fantazji i już meblowałam ten mój mały biały domek, w ogródku którego hasały dwa psiaki. I to było bardzo miłe uczucie. „Choćby dlatego warto było zagrać”, pomyślałam, uśmiechając się pod nosem.

No i klops!

Kwadrans po dwudziestej drugiej sprawdziłam wyniki losowania. „No i klops! Żegnaj domku nad jeziorem”, westchnęłam. „W poniedziałek trzeba będzie znów się przywitać z koszmarnym szefuńciem”. Trafiłam trzy jedynki. Niezły wyczyn, co?
Następnego dnia przeczytałam w internecie, że kumulacja została rozbita. Sześć właściwych liczb wytypowała tylko jedna osoba. A Leon się nie odzywał... „Pewnie to on wygrał i od razu zapomniał, co mi obiecał”, stwierdziłam.
– A ty, głupia, co sobie myślałaś? Że przyjedzie na białym koniu z kuferkiem pełnym milionów? – zadrwiła ze mnie przyjaciółka, do której zadzwoniłam, by się pożalić.
– Mógłby przyjść na piechotę i bez kuferka, byleby przyszedł – odparłam zgodnie z prawdą.
– Pomarzyć zawsze można, kochana – zaśmiała się. – Niech żywi nie tracą nadziei! – dodała na pożegnanie. Ledwie skończyłyśmy rozmawiać, mój telefon się rozdzwonił. To był Leon!
– Wygrałeś?! – wypaliłam podekscytowana.
– Ani złamanego centa – odparł ze śmiechem. – I szukam kogoś, kto mógłby mnie pocieszyć. Na przykład jakiejś milionerki.
– Milionerką niestety nie jestem, ale umiem w pocieszanie.
– No to zapraszam cię na pizzę i prosecco do mojej ulubionej włoskiej knajpki.
– Umowa stoi!

I tak właśnie zaczęła się nasza wspólna historia

Zamiast milionów wygraliśmy miłość. Nie mieszkamy w domku nad jeziorem, tylko na poddaszu w starej kamienicy. Ale przytulniej tu i cieplej, odkąd wprowadził się Leon. Ja wciąż znoszę humory mojego upiornego szefuńcia, ale już tak się nimi nie przejmuję. Bo prawdziwe życie jest gdzie indziej, na przykład w ramionach Leona. Kampera też nie mamy, ale Leon mówi, że już go nie potrzebuje, bo teraz to ja jestem całym jego światem.

 

Czytaj więcej