"Jurek był pierwszym moi, mężczyzną.. Był dla mnie dobry, miły, liczył się z moim zdaniem. Miał ciekawe i zabawne pomysły. Nawet pierścionek zaręczynowy w maleńkim, aksamitnym pudełku ukrył na spodzie koszyka z czereśniami, które wspólnie zajadaliśmy, siedząc wieczorem nad rzeką. Rzecz jasna, pudełko w koszyku odkryłam ja. No i te czerwone róże! Na zawsze wryły mi się w pamięć. A było tak..." Danuta, 66 lat
Niewiele osób pamięta stary przebój Mieczysława Fogga „Siedem czerwonych róż”. Młodzi prawdopodobnie nawet nigdy go nie słyszeli. Ale na moje życie tytułowe słowa tej romantycznej piosenki wywarły wielki wpływ...
Pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku mieszkałam z rodzicami na wsi. Wiedziałam, że prawdopodobnie wyjdę za mąż za kogoś z tej samej wsi albo z dwóch sąsiednich. Szanse, że poznam kogoś z innych okolic, a tym bardziej z dużego miasta, były niewielkie.
Chciałam się uczyć w liceum, ale ojciec się temu sprzeciwił, argumentując, że takie wykształcenie mi nic nie da. Twierdził, że najlepiej będzie, jeśli zostanę krawcową, bo umiejętność szycia zawsze się przyda. Skończyłam więc zawodówkę krawiecką i zostałam na wsi. Pomagałam rodzicom w domu i w polu, szyłam sąsiadkom ubrania, a jedyną szansą, żeby coś zmienić w swoim życiu, było zamążpójście...
W letnie wieczory młodzież spotykała się na moście nad niewielką rzeką. Coraz częściej stawał na moście obok mnie Jurek, chłopak z tej samej wioski, już po wojsku, któremu „czas było się żenić”, jak mówili jego rodzice. Nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym, chyba tylko tym, że w wojsku zrobił prawo jazdy i pracował jako kierowca. Miał więc, jak na tamte czasy, dobry zawód. Marzył o własnym samochodzie.
Jurek odprowadzał mnie do domu i długo staliśmy wtedy przy furtce, pod starą topolą. Znaliśmy się dużo wcześniej, z widzenia, bo mieszkaliśmy w tej samej wsi i chodziliśmy do tej samej szkoły. Po powrocie Jurka z wojska zaczęliśmy się jednak odkrywać na nowo. On zobaczył we mnie kobietę, a nie chudą i bladą siksę w zbyt obszernych sukienkach, które przypadały mi zwykle w spadku po starszej siostrze. Ja nie gustowałam w brunetach z odstającymi uszami, a po wojsku faceci byli krótko ostrzyżeni, więc uszy siłą rzeczy stanowiły na ich głowie dość znaczący detal fizjonomii. Jurek był jednak tym pierwszym mężczyzną, który mnie adorował. Był po prostu dla mnie dobry, miły i liczył się z moim zdaniem. Okrywał marynarką, gdy było zimno, osuszał chusteczką mokre stopy, gdy brodziliśmy w rzece, poszukując pod kamieniami raków. Nie był wulgarny ani brutalny, jak inni znajomi mężczyźni, co bardzo w nim ceniłam.
Jurek miał często ciekawe i zabawne pomysły. Nawet pierścionek zaręczynowy w maleńkim, aksamitnym pudełku ukrył na spodzie koszyka z czereśniami, które wspólnie zajadaliśmy, siedząc wieczorem nad rzeką. Rzecz jasna, pudełko w koszyku odkryłam ja. No i te czerwone róże! Na zawsze wryły mi się w pamięć. A było tak...
Gdy jego ciotka z całą rodziną miała pojechać do kuzynów na wesele, poprosiła go, żeby zanocował w pustym domu i nakarmił zwierzaki.
– Danuśka, taka okazja może nam się do wesela nie trafić! Pomyśl, całą noc sami w pustym domu! Proszę! Przecież jesteśmy już po zaręczynach – kusił, całując mnie i tuląc, aż traciłam oddech.
Nasz ślub miał odbyć się za kilka miesięcy. Po krótkich negocjacjach zgodziłam się na tę pierwszą naszą noc. Rodzicom powiedziałam, że jadę do koleżanki z miasta na imieniny i będę u niej nocować.
Ciotka Jurka miała jedną starą winylową płytę i zepsuty adapter. Jurek naprawił go, ale nie do końca. Mieczysław Fogg drżącym głosem deklarował swojej ukochanej: „Przynoszę tobie siedem czerwonych róż”. Potem igła adaptera przeskakiwała i znowu te siedem czerwonych róż. I tak w kółko, aż się ręcznie popchnęło rączkę z igłą.
– Naprawdę nie ma innej płyty? – irytowałam się. – Poszukaj w szufladzie.
– Jest jeszcze wojskowy Chór Aleksandrowa.
– To już wolę te róże – zaśmiałam się i napięcie nieco spadło.
Byliśmy wtedy trochę nieporadni, ale nie doznałam rozczarowania, jak to się nieraz dziewczynom zdarza za pierwszym razem.
Następnego dnia Jurek zrobił mi niespodziankę i przyniósł siedem czerwonych róż, które mi wręczył, przyklękając na kolano.
I żylibyśmy pewnie z Jurkiem długo i szczęśliwie, gdyby nie budowa szkoły w naszej wsi. Do pomocy murarzom zostali przydzieleni żołnierze, chyba w ramach czynu społecznego, a może dali im trochę luzu pod koniec służby. Wśród nich był czarnowłosy, wysoki i przystojny Marek, który grał na gitarze i znał nie tylko aktualne przeboje, ale też różne piosenki biesiadne. Był obiektem westchnień wszystkich dziewcząt ze wsi. A on sobie upatrzył właśnie mnie. Czarował ciepłym głosem, patrząc czule w oczy, dla mnie grał i śpiewał. Nie powinnam przychodzić na te ogniska koło budowanej szkoły, gdzie się wtedy gromadziła cała młodzież, ale już nie potrafiłam sobie tego odmówić.
– Wyjedź ze mną z tej wiochy – namawiał. – Moi rodzice mają w Lublinie duże mieszkanie, będziemy mieli oddzielny pokój, a z części można zrobić kuchnię. Dana, nie chcesz chyba do końca życia macać kur i doić krów?!
Nie chciałam. Zaczęłam kalkulować na zimno, jakie życie mi bardziej odpowiada. Wyszło, że z Markiem, w mieście, gdzie mogłam łatwo znaleźć pracę. Ale kochałam ich obu, przepłakałam wiele nocy, zanim się zdecydowałam. Pomógł mi w tej decyzji zupełnie nieświadomie Jurek, gdy pobił z zazdrości Marka. Litość nad posiniaczonym rywalem mojego narzeczonego wzięła górę i przestałam się wahać.
– Jesteś nieokrzesanym chamem i zazdrośnikiem i nie umiesz w kulturalny sposób załatwiać takich spraw! – krzyczałam w złości na mojego, jakby nie było, narzeczonego.
Gdy mu to wszystko jeszcze raz w moim domu wygarnęłam, spakował się i wyjechał na jakąś budowę, gdzie dostał pracę kierowcy. A ja pół roku później wyszłam za mąż za Marka...
Gdy po ślubie wszyscy goście siedzieli już za stołami i wzniesiono pierwsze toasty, przed domem stanęła ciężarówka. Po chwili do sali weselnej wszedł Jurek z bukietem czerwonych róż. Oczywiście było ich siedem, przeliczyłam szybko. W grobowym milczeniu wszystkich gości podszedł do mnie, ukląkł na kolano i wręczył mi bukiet.
– Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedział stłumionym głosem, pocałował mnie w rękę i... wyszedł.
Wsiadł do ciężarówki i odjechał. To była jego zemsta na mnie i na Marku. Skuteczna, aż za bardzo. A co zrobił mój mąż? Wstał od stołu, odwrócił się do okna, otworzył je, wyskoczył na zewnątrz i zniknął.
Goście weselni, zamiast biesiadować, ruszyli na poszukiwanie pana młodego. Gdy go wreszcie znaleźli, w olszynach nad rzeką, musiałam do niego iść i przepraszać. Zrobiłam to, ale ciągle myślami byłam przy Jurku i wiedziałam, że to jemu należały się te przeprosiny.
Wesele się odbyło, ale radości w nim już było niewiele. Tak, jak w całym moim pożyciu małżeńskim z Markiem. Nigdy nie docenił tego, że to właśnie jego wybrałam, tylko w chwilach złości wypominał mi Jurka. Wiedziałam, że mnie trzy razy zdradził, tłumacząc to tym, że nigdy go nie kochałam, tylko mojego pierwszego narzeczonego. Ja już nie reagowałam na to. Miałam dwie córki, które chciałam wychować w atmosferze spokoju i względnej harmonii.
Gdy Marek zmarł trzy lata temu, poczułam się jednak osamotniona. Córki wyszły za mąż i wyprowadziły się, jedna do Warszawy, druga aż do Londynu. A gdy rok temu przeszłam na emeryturę, po kilku miesiącach dopadła mnie chandra. I wtedy zadzwoniła do mnie moja starsza siostra.
– Słuchaj, Danusia, chciałabym zabrać do siebie mamę, bo widzę, że ona już sama nie daje sobie rady. Ten dom po rodzicach trzeba sprzedać i podzielić się pieniędzmi. Mój Sebastian chce się ożenić i kupić mieszkanie w Lublinie. Zgadzasz się?
„Może to jest dobry pomysł”, rozważałam. Mama będzie miała opiekę, a na emeryturze dodatkowe pieniądze zawsze mi się przydadzą.
Pojechałam na wieś i pomogłam spakować rzeczy mamy i meble, które chciała ze sobą zabrać. Zostałam sama w moim rodzinnym domu i postanowiłam kilka dni tu pobyć. Nie spieszyło mi się. Czy tu, czy tam, wszystko jedno. Siedziałam przy oknie i bezmyślnie patrzyłam na drogę.
Nagle przed furtką stanął samochód, a po chwili wysiadł młody mężczyzna. W ręku trzymał bukiet zapakowany w celofan.
– Dzień dobry. Poczta kwiatowa. Czy zastałem panią Danutę? – spytał uprzejmie.
Oszołomiona, skinęłam tylko głową. Policzyłam róże. Aż mi dech zaparło. Było ich dokładnie siedem!
Weszłam do kuchni i zaczęłam nerwowo odplątywać wstążkę. W środku, w małej ozdobnej kopercie był króciutki list: „Chciałbym się z tobą zobaczyć. Przyjdę o 18.00. Jurek”.
Serce trzepotało jak ptak w klatce, w gardle mi zaschło. Wpadłam w panikę! Miałam dwie godziny, żeby się wyrychtować na spotkanie z Jerzym. Najpierw umyłam włosy i je ułożyłam, potem zrobiłam przegląd zawartości walizki. Wyjęłam malinową sukienkę. Ochłonęłam dopiero wtedy, gdy z wysuszonymi włosami, przebrana, przeglądałam się w lustrze, robiąc makijaż. „Co ja sobie właściwie wyobrażam? Po co on chce się ze mną zobaczyć? Przecież to facet po sześćdziesiątce, a ja też już nie mam osiemnastu lat! Takie spotkania po latach przynoszą zwykle rozczarowanie”, myśli kotłowały mi się w głowie.
Gdy go zobaczyłam przy furtce, zamknęłam oczy. Bałam się, że ten przystojny starszy pan o ciągle gęstych włosach nagle zniknie, że to wszystko mi się tylko śni.
– Danusia?
Skinęłam głową. Delikatnie się objęliśmy i pocałowaliśmy w policzki. Trochę sztywno i uroczyście. Potem patrzyliśmy na siebie i odkrywaliśmy na nowo. Dowiedziałam się, że pół roku temu zmarła żona Jurka. Powiedział mi to na wstępie, żebym nie czuła się skrępowana jego wizytą. On o mnie wiedział wszystko. Pocztą pantoflową, od swojej kuzynki, a znajomej mojej siostry. W naszym przypadku sprawdziło się przysłowie, że stara miłość nie rdzewieje. A może i rdzewieje, ale trzeba ją poddać renowacji. My to zrobiliśmy tego samego wieczoru. Następnego dnia postanowiliśmy zapłacić siostrze równowartość połowy domu i zatrzymać go dla siebie. A kiedy Jurek przejdzie na emeryturę, będziemy tu przyjeżdżać na całe lato. Jak to dobrze jeszcze coś wspólnie planować i z radością oczekiwać, że wszystkie marzenia się spełnią. A ze wszystkich kwiatów najpiękniejsze są oczywiście czerwone róże, które jesienią zasadziłam w ogródku.