"Mała Adelajda uchroniła nas przed tragedią. Jest dobrym duchem naszego domu…"
Fot. 123 RF

"Mała Adelajda uchroniła nas przed tragedią. Jest dobrym duchem naszego domu…"

„W tym domu zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Nieduży, stary, poniemiecki ze spadzistym dachem i jak położony! Pięknie, na wzgórzu, wśród łąk, ze wspaniałym widokiem na góry. Kochałam takie miejsca. Wyobraziłam sobie siebie i Maćka siedzących w ogrodzie, po którym biegałyby nasze dzieci, o które wciąż bezskutecznie się staraliśmy. Kiedy zamieszkaliśmy w tym magicznym miejscu odkryliśmy, że... nie jesteśmy w nim sami! Wkrótce zaczęła się nam ukazywać śliczna mała dziewczynka. Była ubrana w białą sukienkę i miała bose stópki. W księgach parafialnych pobliskiego kościoła sprawdziliśmy, że miała na imię Adelajda...” Marta, 36 lat

W maleńkim, niegdyś wspaniale prosperującym miasteczku znalazłam się trochę przez przypadek.... W pobliskim pałacu organizowałam jedną z konferencji, a w nowoczesnym browarze obiad i degustację. Rankiem pojechałam do browaru dogadać ostatnie kwestie, a potem przeszłam się po okolicy. Coś mnie ciągnęło w stronę szutrowej, pnącej się nieco pod górę drogi. Powietrze było gorące, w zaroślach swój koncert dawały cykady i koniki polne. Z jednej strony drogi znajdował się jakiś ogrodzony teren i nasadzenia drzew tworzące alejki, a gdzieniegdzie pochylone, kamienne pomniki. W centrum stała kapliczka. 

„Pewnie stary, poniemiecki cmentarz”, pomyślałam. 

Po chwili, wychodząc zza zakrętu, zobaczyłam mój domek z bajki. Nie wierzyłam, widząc wbity w trawnik baner z napisem „Sprzedam” i podobny taki przysłaniający jedno z okien. Zaraz zrobiłam kilka zdjęć domu, no i oczywiście zapisałam numer pośrednika. 

Z sąsiedniej posesji wyszła jakaś starsza pani. 

Chce pani kupić ten dom? – zapytała bez ogródek. 

– Jeszcze nie wiem, ale bardzo mi się podoba. 

– To okazja. Dom jest po remoncie, spora działeczka, a okolica teraz modna. 

– To czemu idzie na sprzedaż? 

– A, sąsiadce zmarł mąż, dzieci nie miała i przeprowadziła się do siostry, do miasta. Tu ślicznie, jednak wszędzie daleko. Do miasta trzeba jechać samochodem, a Jadzia teraz po lekarzach troszkę chodzi, to jej u Zosi wygodniej – relacjonowała staruszka. – Tutaj tylko browar, ale zaczynają znowu się budować.

– Znowu?

– Tak! Pani, w latach sześćdziesiątych tu sporo ludzi mieszkało, górników, ale potem powiedziano, że odezwały się szkody górnicze, że domy mogą się pozawalać. I niemal wszystkich przesiedlono do większych miejscowości. 

– Pani została?

– Tak! Pochodzę ze wsi w centralnej Polsce, tu za mężem przyjechałam. Całe życie mieszkałam w domu, wśród pól, łąk i przyrody i w takim miejscu mam też zamiar się z tym światem pożegnać. Za nic nie zamieszkam w bloku, to nie dla mnie. A poza tym, widzi pani, dom stoi, ogród piękny, kwiaty jak z obrazka. Pani też tu będzie dobrze. To doskonałe miejsce do życia, jeśli się nie boi dojazdów i śnieżnych zim – zaśmiała się.

Ustaliliśmy, że kupujemy

Podeszłam do ogrodzenia. Przy domu rosły drzewka bzu i róże. W oknach domu były zielone okiennice, a wzdłuż chodniczka prowadzącego do wejścia rosły astry, dalie i czupurne aksamitki. Zobaczyłam w tym domu siebie i Maćka siedzących w ogrodzie, po którym biegałyby nasze dzieci, których tak bardzo pragnęłam, a o które wciąż bezskutecznie się staraliśmy.

Nagle zadzwoniła komórka. Musiałam wracać do obowiązków. Po udanym spotkaniu pojechałam do domu. Opowiedziałam mężowi o domu. Był bardzo ciekawy, co to za miejsce, więc umówiliśmy pośrednika i pojechaliśmy tam razem

Mąż sprawdził piwnicę, pokoje, kanalizację, kominy, wszystko było w bardzo dobrym stanie, zadbane i czyszczone. No może oprócz strychu, tam jakby nikt od dawna nie wchodził.

– Właścicielka zostawia też meble. Stary, poniemiecki kredensik z kuchni, stół, krzesła, a z pokoiku na górze szafę, komódkę i toaletkę oraz kufer, który jest na strychu.

Spojrzeliśmy na siebie wymownie. Podobał nam się dom, podobały meble. Czuliśmy, że czas podjąć życiową decyzję. Ustaliliśmy, że kupujemy. 

Przeprowadzka poszła sprawnie. Cieszyliśmy się wszystkim: ogrodem, domem, starymi meblami, nawet nieco zapuszczonym stryszkiem. Była tam skrzynia ze skarbami. Aż dziw, że poprzedni właściciele nie zabrali ze sobą rzeczy, które tam zostały. Piękne niemieckie filiżanki, dzbanek na kawę, mlecznik, kilka bawełnianych serwet wyszywanych w maki i stokrotki i tekturowe pudełko z niemiecką etykietą. Ostrożnie starłam warstewkę kurzu z tektury, a potem otworzyłam pudełko. Wewnątrz znajdowała się maleńka, biała, pięknie haftowana sukienka. 

– Och! – westchnęłam z zachwytem. – Idealna na chrzciny! 

Nagle podmuch wiatru otworzył niewielkie okienko, przeszedł mnie dreszcz. Sukieneczka wypadła mi z rąk. Podniosłam ją szybko i jakoś tak instynktownie przytuliłam do piersi. Podeszłam zamknąć okienko. Wychodziło akurat na zachodnią stronę drogi, tak że widziałam kapliczkę cmentarną. Przez chwilę miałam wrażenie, że w krużganku kapliczki świeci się niewielki płomyk, jednak światełko po chwili zgasło…

Poczułam dziwny niepokój

Ogarnął mnie dziwny niepokój, czym prędzej zeszłam stromymi schodkami na piętro poszukać Maćka. Nie było go w sypialni ani na parterze, w kuchni. Targana jakimiś strachliwymi myślami, otworzyłam drzwi i wyszłam przed dom. Maciek stał przy furtce. 

– Kochanie! – zawołałam.

Odwrócił się, ale jego oczy były jakby nieobecne. 

– Maciek, wszystko w porządku?

Ocknął się z zamyślenia. 

– Widziałaś? – zapytał. – Tam szło jakieś małe dziecko. 

– Jak to? Tak samo?!

– No właśnie. To była dziewczynka, malutka, miała taką kusą sukieneczkę i bose stópki. Zacząłem iść w jej stronę i… I nagle zniknęła. Pobiegłem nawet w jej stronę, ale tam nikogo nie było. 

– A na cmentarzu, w kapliczce?

– Byłem tam, nikogo nie było… A dlaczego pytasz o kapliczkę? – zainteresował się nagle Maciek. 

– Bo… Bo ja też widziałam i poczułam coś dziwnego

Opowiedziałam mężowi o tym, co zaszło na strychu. 

– Wiesz, jesteśmy chyba trochę zmęczeni tą przeprowadzką, urządzaniem domu, załatwianiem formalności – powiedział Maciek. Pokiwałam głową. 

Wiem, że mąż chciał nas uspokoić i takie tłumaczenie rzeczywiście przyniosło chwilową ulgę, ale już niebawem znów poczułam dziwny niepokój.

Nie było mi do śmiechu

Któregoś ranka obudziłam się tuż przed wschodem słońca. Zeszłam do kuchni, bo bardzo chciało mi się pić. Gdy szłam po schodach, usłyszałam śmiech małego dziecka. Gdy stanęłam na progu kuchni, zobaczyłam jakąś małą dziewuszkę bawiącą się na podłodze. Byłam w szoku, otworzyłam usta i chciałam coś powiedzieć, wyciągając ku dziecku rękę, ale wtedy ona zniknęła. Wschodzące słońce zajrzało przez okno, oślepiając mnie pierwszymi, ostrymi promieniami.

Nie wiedziałam, co myśleć. Pobiegłam na górę. Maciek spał, wpadłam do łóżka i przytuliłam się do niego mocno. 

– Martuś, co się stało?

– Boję się… Boję się, bo widziałam w kuchni dziecko. A może jej wcale tam nie było, może ona jest w mojej głowie, jest moim pragnieniem? Tak bardzo chciałabym już być w ciąży, a nie jestem. Może to przez ten dom? Może tu jest coś…

Maciek przytulił mnie mocno.

– Marta, co ty opowiadasz? Spokojnie, przytul się. A nad zrobieniem dzidziusia możemy zaraz popracować – zażartował. 

Mnie jednak wcale nie było do śmiechu. Pomyślałam, że w tym domu musiało się kiedyś coś wydarzyć… Coś strasznego. Ta myśl zaczęła mnie prześladować. 

Przy pierwszej okazji postanowiłam podpytać sąsiadkę

– Pani Zosiu, czy w tym domu mieszkały kiedyś jakieś dzieci?

Przez twarz kobiety przeszedł cień. Jakiś grymas, który sprawił, że poczułam niepokój. 

– Nie… Jadzia nie miała dzieci. Mieszkała tu tylko z mężem. Przez lata starali się o dziecko, ale wie pani, jak to jest, czasem nic z tego nie wychodzi. 

– A może jakieś dziecko tu mieszkało? – drążyłam temat. 

– Pani Marto… – westchnęła sąsiadka. – Jadzia kiedyś mówiła mi, że…

– Tak? – czekałam w napięciu. 

– Że czasem przychodziła tu taka mała dziewuszka

– Przychodziła, z sąsiedztwa, tak?

Pani Zosia pokręciła głową. 

– Proszę wejść, usiądziemy na ławce przy domu, bardzo bolą mnie dziś nogi – powiedziała staruszka. 

Poszłam do furtki, a potem do ogrodu pani Zosi. 

– Skoro pani mnie pyta, więc pewnie pani, pani Martusiu, też zobaczyła tę malutką dziewczynkę, o której opowiadała mi Jadzia. – Sąsiadka popatrzyła mi prosto w oczy.

Przytaknęłam. 

– Jadzia próbowała się czegoś o niej dowiedzieć. Opowiadała mi, że malutka jest słodka, ma białą sukieneczkę i co jakiś czas bawi się w domu. Bywało, że Jadzia widziała ją też idącą i znikającą na cmentarzyku.

Na całej skórze miałam gęsią skórkę. 

– Dziewuszka, czy może jej zbłąkana duszyczka, nie robiła Jadzi nic złego. Może nawet Jadzia trochę cieszyła się, że w domu jest dziecinka, której tak bardzo pragnęli z mężem. Raz poszli nawet do księdza, by sprawdzić, czy w starych kościelnych księgach była mowa o chrzcie dziecka z tego domu. Proboszcz wyszukał poniemieckie spisy, sprawdził, okazało się, że ochrzczono dziewczynkę o imieniu Adelajda. Jednak przy imieniu dziecka był też wpis o dniu jego śmierci. Malutka Adelajda zmarła, mając trzy latka…

– O Jezu! – wyrwało mi się. – A dlaczego zmarła?

– A tego nie wiem, Jadzia nie mówiła. Może i w księgach nie zapisano. To były takie czasy, przed wojną, kiedy dzieci częściej umierały. Wiadomo jednak, że maleńka dziewczynka była jedynym dzieckiem małżeństwa, które tu mieszkało. Myślę, że musieli to bardzo przeżyć. Pewnie kochali dziewuszkę nad życie. Kto wie, może nie dopilnowali córeczki i stało się jej coś złego… 

Przez chwilę siedziałam z sąsiadką w milczeniu. Potem podziękowałam jej za rozmowę i chciałam wracać do Maćka. 

– Pani Martusiu. – Sąsiadka zatrzymała mnie jeszcze na moment. – Jadzia mówiła, że często modliła się za duszę dziewczynki i jej rodziców. Oni nie zrobią pani nic złego.

Nasze marzenie się spełniło!

Po powrocie do domu opowiedziałam o wszystkim mężowi. Pomodliłam się za małą Adelajdę, zrobiłam to z potrzeby serca, nie ze strachu. Pogodziłam się z tym, że jakaś cząstka tej dawniej mieszkającej tu rodziny musi zostać w tym domu na zawsze. Chodziłam też na cmentarz i stawiałam w kapliczce symboliczny znicz albo kwiaty z ogrodu.

Nastał spokój, przyszła też jesień, a z nią poranne mgły, kolorowe liście na drzewach i zapachy ognisk. Pewnego ranka poczułam, że dzieje się ze mną co dziwnego… Było mi niedobrze. Pomyślałam, że to może… Że zaszłam w ciążę!

Nie myliłam się, zrobiłam test i okazało się, że w końcu nasze marzenie się spełniło. 

Ciąża przebiegła normalnie, miałam swoje humory, zachcianki, lepsze i gorsze dni. Zajęłam się przygotowywaniem pokoiku dla maleństwa, które miało przyjść na świat w lipcu. Czasem, gdy byłam sama w domu, słyszałam dziecięcy śmiech, ale o dziwo, nie napawał mnie już strachem. Przyzwyczailiśmy się z mężem do tego, że nasz dom jest pełen wspomnień i widocznie jakaś cząstka starego świata musiała w nim pozostać. 

W pewien gorący dzień Maciek zawiózł mnie do szpitala i na świat przyszła moja maleńka córeczka. Nazwaliśmy ją Pola. Polcia stała się naszym oczkiem w głowie, największym skarbem. Miała wszystko, miłość, opiekę rodziców, dziadków, śliczny pokoik, rosła zdrowo i była najmilszym dzieckiem na świecie. 

Dziewczynka nad nami czuwała...

Lata mijały, zastanawiałam się, czy moja córeczka pewnego dnia poczuje czyjąś obecność, bo przyznam szczerze, odkąd urodziła się Pola, Adelajda nie zjawiała się już tak często. 

Nie było czuć jej obecności ponad rok, aż do czasu, gdy pewnego dnia przyjechali do nas znajomi z pieskiem, małym, niesfornym łobuziakiem, w którym Polcia zakochała się od razu. Urządziliśmy sobie małe przyjęcie w ogrodzie. Pola biegała z psiakiem, bawiła się, a my jedliśmy, popijaliśmy drinki. Nagle coś mnie tknęło… Ta dziwna cisza, która jest dla każdego rodzica ostrzeżeniem. 

– Maciek, gdzie jest Pola? – zapytałam.

– Pewnie gdzieś tu bawi się z Amorkiem.

– Pola! – zawołałam. 

Odpowiedziała mi cisza.

– Amor! – zawołała koleżanka. 

Nic. 

Wstaliśmy od stołu i zaczęłyśmy ich szukać

Nagle usłyszałam przeraźliwy krzyk Poli. Puściłam się biegiem w kierunku wzgórza. Po chwili zobaczyłam moją maleńką córeczkę biegnącą w naszą stronę. „O Boże, dziękuję, nic jej nie jest”, wzniosłam modlitwę dziękczynną. 

– Mamo, Amor, ratujcie Amorka! Wpadł do wielkiej dziury! – krzyknęła Pola.

Jakby z oddali słychać było skomlenie psiaka.

Maciek i nasi przyjaciele pobiegli na ratunek. Amor ledwo uszedł z życiem, bo ziemia osunęła się pod nim. Na polance powstał dwumetrowy dół. Szkody górnicze dały o sobie znać. Amorek był w szoku, przestraszył się bardzo, ale na szczęście nic mu się nie stało.

– Mamusiu, tam nagle zrobił się taki szum, ziemia spadła w dół! – mówiła moja czterolatka, gdy już wydobyliśmy Amorka i zdążyła się uspokoić. – Taka dziura! – Pokazała rączkami.

– Dobrze, że w nią nie wpadłaś – powiedziałam, mocno ją tuląc.

– Tak, mamusiu! Bo mnie uratowała taka dziewczynka

– Co? Jaka dziewczynka? 

– Taka fajna. Zagrodziła mi drogę rączkami, żebym nie mogła przejść. Ale Amorek pobiegł i nagle zniknął pod ziemią, a ja nie. Mamusiu, ale wiesz, ta dziewczynka też zaraz zniknęła.

Możecie myśleć, co chcecie, ja wiedziałam już, że to Adelajda uratowała moją córeczkę. Być może sama zginęła w ten właśnie sposób, wpadając w jedno z osuwisk. Teraz chroniła nas, dziękując za modlitwy za dusze jej i jej rodziny.

Przytuliłam mocno Polę. Poczułam, że wypełnia mnie wdzięczność. Mojemu ukochanemu dziecku nic się nie stało, a mogło dojść do tragedii.

Nie opuściliśmy naszego wymarzonego domu na wzgórzu, mieszkamy tu nadal, przyjmujemy gości, prowadzimy normalne życie. Za to często modlimy się za dusze naszych bliskich i dusze rodzin, które mieszkały tu niegdyś. Czujemy, że się nami opiekują.

 

Czytaj więcej