"Gdy wychodziłam za mąż za Adama, moja przyszłość u jego boku jawiła się w różowych kolorach. Wszystko zmieniło się miesiąc po ślubie. Codziennie byłam przepytywana: kto co do mnie powiedział, jak na mnie spojrzał. Po powrocie z pracy musiałam się rozbierać. Do naga. Dokładnie oglądał każdą część mojej garderoby, szczególnie bieliznę..." Wioleta, 31 lat
Adama poznałam w kościele. Siedziałam na niedzielnej mszy i czułam, że ktoś intensywnie mi się przypatruje. Rozejrzałam się – siedział trzy ławki za mną. Co niedzielę spotykaliśmy się na sumie. Z czasem siadaliśmy coraz bliżej siebie, aż w końcu zapytał, czy może odprowadzić mnie do domu. A potem wszystko potoczyło się szybko.
Spotykaliśmy się niemal codziennie. W kawiarni albo w kościele – Adam był bardzo pobożny, nie opuścił żadnego nabożeństwa. Chodziłam na nie razem z nim, czułam się taka bezpieczna i szczęśliwa! Któregoś dnia, parę miesięcy po zapoznaniu się, zostaliśmy w kościele po mszy trochę dłużej. Podeszliśmy pod boczny ołtarz poświęcony Matce Boskiej i tam Adam ukląkł przede mną i łamiącym się głosem zapytał:
– Wioleto, czy zostaniesz moją żoną?
– Tak – odparłam uszczęśliwiona.
Nasza przyszłość jawiła mi się w różowych kolorach. Adam był inżynierem, pracował w znanej firmie, dobrze zarabiał, miał własną kawalerkę. Kochał mnie tak bardzo, że był zazdrosny o każde moje spojrzenie na kogoś innego, każdy telefon, każdego SMS-a.
– Do kogo ty znowu piszesz? – denerwował się.
– Pokaż mi!
– Mój ty wariacie! – śmiałam się. – Kocham tylko ciebie. Jestem tylko i wyłącznie twoja... Przytulałam się wtedy do niego wniebowzięta. Imponowała mi ta jego zazdrość, przyznam szczerze.
Nasz ślub był skromny, ale uroczysty. Mszę odprawiało dwóch księży. Moi rodzice siedzieli w pierwszej ławce i wzruszeni płakali ze szczęścia. Przyjęcie weselne odbyło się na plebanii – Adam był zaprzyjaźniony z księżmi, więc sami to zaproponowali. Sielanka małżeńska trwała jakiś miesiąc.
– Z iloma mężczyznami siedzisz w biurze? – zapytał Adam, któregoś dnia. Uśmiechnęłam się w myślach na samo wspomnienie tych mężczyzn – pana Henryka, dwa lata przed emeryturą, oraz Pawła – otyłego żonkosia w moim wieku. Pociesznego, choć mało atrakcyjnego.
– Śmiejesz się pod nosem! – wytknął mi mąż. – Nie podoba mi się twój uśmiech! Potem zaczął mnie podwozić do pracy. Parkował na chodniku i odjeżdżał dopiero wtedy, aż weszłam do budynku i pomachałam mu przez okno z mojego pokoju. Kilka razy w ciągu dnia telefonował, a w domu długo i dokładnie wypytywał:
– O czym rozmawiają ci twoi „urzędnicy”? Na pewno opowiadają jakieś sprośne żarty! Proponują ci kawę po pracy? Nie zaglądają ci w dekolt? A właśnie, dlaczego kupujesz ostatnio same obcisłe ubrania?! Nie podoba mi się to! Kiedy się poznaliśmy, chodziłaś w normalnych bluzkach i swetrach!
Najpierw każde takie przesłuchanie próbowałam zbyć śmiechem. Potem denerwowałam się coraz bardziej. Starałam się tłumaczyć:
– Daj spokój, Adam! To są poważni ludzie, mają rodziny, swoje problemy, nie w głowie im flirty!
– Skoro tak się o nich martwisz, na pewno romansujesz ze wszystkimi! – podsumował wściekły. Codziennie byłam przepytywana. Kto co powiedział, jak spojrzał. Nawet w co był ubrany. Czułam się bezsilna. Któregoś razu wyszłam z budynku razem z Pawłem. Po drugiej stronie ulicy stało auto Adama, on siedział za kierownicą i przyglądał nam się z zaciętą miną. Wsiadłam do samochodu. Już po jego minie widziałam, że jest wściekły. Ruszył z piskiem opon. Przez całą drogę nie odzywał się.
– Co to miało znaczyć? – wysyczał, jak tylko zamknęliśmy za sobą drzwi do domu. – To dotykanie, lubieżne spojrzenia?! Masz z nim romans!
– Zwariowałeś! – odparłam zszokowana. – Na jakiej podstawie tak sądzisz?! On nic do mnie nie ma!
– Gdyby nie miał, toby cię nie dotykał! – zaczął mną szarpać. – Kłamiesz. Znam cię, dziwko!
– Przestań! – podniosłam głos.
– Nie krzycz – spokojnie zwrócił mi uwagę. – W tym domu się nie krzyczy. Adam nigdy nie podnosił głosu, nie chciał, żeby sąsiedzi słyszeli odgłosy awantur... Wszystko odbywało się „kulturalnie”. Nie krzyczał, nie bił. Ale czasem słowa bardziej bolą.
Jak na ironię mąż jeszcze bardziej zaangażował się w życie Kościoła. Coraz częściej chodziliśmy na msze. Nawet dwa razy dziennie: rano i wieczorem.
– W twoim życiu za mało jest Boga, dlatego tak bardzo zboczyłaś z drogi prawości – tłumaczył. Siedzieliśmy więc w ławce obok siebie, on taki rozmodlony, pobożny, a ja... Mnie chciało się wyć. Na dodatek straciłam zupełnie ochotę na seks.
– Normalna kobieta chce się kochać! Potrzebuje tego – niepokoił się Adam. – Ty więc musisz mieć kogoś na boku, skoro unikasz zbliżeń ze mną! I zaczął mnie kontrolować w jeszcze inny sposób.
Po powrocie z pracy musiałam się rozbierać. Do naga. Dokładnie oglądał każdą część mojej garderoby, szczególnie bieliznę.
– Kobieta może skłamać, ale zawsze zdradzi ją jej natura! – powtarzał. – Twoje majtki powiedzą mi wszystko! Którejś niedzieli, kiedy siedzieliśmy w kościelnej ławce i czekaliśmy na rozpoczęcie mszy, powiedział:
– Chciałbym, żebyś poszła do spowiedzi. Księdza przecież nie okłamiesz. Jemu powiesz, co robisz, o czym myślisz, jakie masz pragnienia... Wyznasz mu wszystkie ciężkie grzechy!
– Ale ja nie mam grzechów! – zaprotestowałam.
– To się okaże... – uśmiechnął się pod nosem.
Byłam pewna, że po mojej spowiedzi zacząłby wypytywać księdza – z którym przecież się przyjaźnił – z czego się spowiadałam...
Jakiś miesiąc później, kiedy podjechaliśmy po pracy pod dom, przypomniało mi się, że muszę coś jeszcze kupić w sklepie osiedlowym. Odchodząc, widziałam, jak Adam witał się z sąsiadem. Gdy wracałam po kwadransie, czekał na mnie pod klatką schodową. Był wściekły. Chwycił mnie za ramię i zaciągnął do windy. Potem niemal wepchnął do przedpokoju.
– Co się stało? – wyszeptałam.
– Ten skur... powiedział, że jesteś „całkiem, całkiem”! – Adam kipiał wściekłością. – Przyznaj się! To twój kochanek, tak?!
– Nie... – ze strachu ledwo wydobyłam z siebie głos.
– Kłamiesz! Na pewno spotykacie się za moimi plecami! – denerwował się. Nagle zerwał się i zaczął dosłownie miotać się po mieszkaniu. Walił pięścią w ścianę, łapał się za głowę. Chwycił szklankę stojącą na stole i rozbił ją z hukiem o podłogę. Otworzył apteczkę i wyciągnął krople na serce, łyknął je i rzucił w moim kierunku:
– Do grobu mnie wpędzisz! Tylko na to czekasz!
– To ty mnie zabijasz tą swoją obsesyjną zazdrością! – powiedziałam z odwagą. – Popatrz, co zrobiłeś! Odsłoniłam ramię, na którym widniał duży krwiak. – Jutro pójdę na obdukcję! – zagroziłam.
– Jeżeli to zrobisz, następna będzie sekcja zwłok – powiedział dobitnie, patrząc mi prosto w oczy.
Że mam dość. I że muszę od niego odejść. Na drugi dzień rano, jak zwykle, Adam odwiózł mnie do pracy. Tylko że ja godzinę później napisałam podanie o cały zaległy urlop. Wyjechałam do ciotki na drugi koniec Polski. Nie wróciłam już do naszej kawalerki. Nie chciałam zabierać stamtąd ani jednej swojej rzeczy. Nie chciałam oglądać Adama na oczy. Nawet w sądzie – więc nie złożyłam pozwu rozwodowego. On sam to zrobił rok później – podobno chce się znowu ożenić...