"Mój dyżur na oddziale położniczym dobiegał już końca, kiedy dostałam pilne wezwanie do ciężarnej pacjentki przywiezionej z wypadku. Spojrzałam na jej twarz i zamarłam... To była ona, Jolanta, kobieta, która odebrała mi męża po 25 latach małżeństwa! Monika, 52 lata
Tamtego dnia mój dyżur na oddziale położniczym dobiegał już końca. Miałam za sobą cesarskie cięcie i dwa inne ciężkie porody. Jestem lekarzem położnikiem i kocham swoją pracę, ale bywam nią także bardzo zmęczona. Tak było właśnie tamtego dnia. Marzyłam więc tylko o jednym; aby pójść do domu, zjeść ciepłą kolację, wykąpać się i położyć do łóżka. Od dłuższego czasu mieszkałam zupełnie sama. Córki dorosły i wyfrunęły z gniazda, a mąż... Odsunęłam od siebie myśli o Janie i skupiłam się na wypełnianiu roboty papierkowej, której nie cierpiałam. Ale karty pacjentek także należy wypełnić starannie...
Kiedy usiadłam w miękkim fotelu, poczułam, że jestem kompletnie wykończona i żadna siła mnie z niego nie podniesie. Wiedziałam, że za moment przyjdzie druga lekarka, żeby mnie zmienić. Miałam nadzieję, że do tego momentu nie stanie się nic poważnego. „Pacjentki, którym dopiero nasilają się bóle porodowe, mogą zaczekać”, pomyślałam. I wtedy dostałam wezwanie. Niestety, ta pacjentka nie miała czasu. Była w zaawansowanej ciąży, trafiła na oddział w niepokojącym stanie, po wypadku samochodowym. Jechała jako pasażerka, kiedy kierowca auta stracił nad nim panowanie – ponoć chciał wyminąć przebiegającego przez drogę psa i wpadł w poślizg, który skończył się w rowie. Przyszła matka tak bardzo się zestresowała, że zemdlała. Jej puls był bardzo niski, a dziecka – prawie niewyczuwalny.
Rzuciłam papiery i pobiegłam na oddział, gdzie natychmiast zarządziłam przygotowanie sali operacyjnej. Byłam przekonana, że w stanie szoku powypadkowego przyszła mama nie da rady przeć i będzie konieczne cesarskie cięcie. Potem poszłam do pacjentki. Była ubrana w za dużą szpitalną koszulę, miała spocone i potargane włosy oraz lekko podrapaną twarz. Błądziła wokół siebie nieprzytomnym wzrokiem, ale postarałam się wyjaśnić jej sytuację.
– Jestem doktor S. i będę przyjmowała pani dziecko – powiedziałam. – Zanim podejmiemy decyzję, czy zdoła pani urodzić siłami natury, muszę panią zbadać. Spojrzałam na jej twarz i aż cofnęłam się z zaskoczenia, bo zobaczyłam na niej coś, czego się nie spodziewałam: dziki strach.
– Wszystko będzie dobrze... – zaczęłam miękko i delikatnie położyłam swoją dłoń na jej dłoni. To przeważnie działało na pacjentki uspokajająco, ale ta cofnęła swoją rękę gwałtownie, jak przed jadowitym wężem.
I wtedy dopiero ją poznałam! Poczułam, jak moje serce lodowacieje. To była ona, Jolanta, kobieta, która odebrała mi męża po 25 latach małżeństwa. I teraz nosiła to samo nazwisko, co ja... Wiedziałam, że zaszła z nim w ciążę. I choć w obecności znajomych robiłam dobrą minę do złej gry, to jednak bardzo mnie dotknął ten fakt. Poczułam się przegrana: Jan, chociaż miał dokładnie tyle samo lat co ja, był mężczyzną w pełni sił i po raz trzeci miał zostać ojcem. Spodziewali się syna. Pewnie będzie teraz pysznił się tym maleństwem i młodą żoną. „Przeżywa swoją drugą młodość”, myślałam. „A ja?”... Czułam się staro. Byłam w takim wieku, w którym mężczyźni przestali zwracać na mnie uwagę. Przeszłam już menopauzę i jedyne dzieci, które jeszcze mnie w życiu czekały, to moje przyszłe wnuki.
Byłam zazdrosna o Jana i jego młodą nową żonę. A teraz? Miałam ją w garści! Być może los rzucił ja na mój oddział, by dopełniła się moja zemsta. Mogłam przecież zrobić z moją pacjentką praktycznie wszystko i ona o tym dobrze wiedziała. Dlatego tak się bała... Mogłam na przykład przetrzymać ją jeszcze na tych noszach, aż będzie za późno. Dziecko urodziłoby się niedotlenione, a co za tym idzie, niepełnosprawne... Jestem pewna, że nikt by się potem nie dopatrzył w moim postępowaniu jakiegokolwiek błędu w sztuce lekarskiej.
Co by powiedział mój były mąż, chełpiący się swoim intelektem i wykształceniem, gdyby jego synek okazał się dzieckiem z rozmaitymi problemami rozwojowymi? Aż się uśmiechnęłam do tej myśli. Czy nadal byłby z niego tak dumny, czy chwaliłby się tym dzieckiem, tak jak robił to ponoć do tej pory? Przyjaciele opowiadali, że nie potrafił przestać opowiadać o swoim pierwszym synu, o tym, jakie nadzieje z nim wiąże...
Prawdę mówiąc, nie był zaangażowany w życie naszych dzieci. Wszystko było na mojej głowie, bo pan Jan robił karierę i siedział w biurze od rana do nocy. A teraz? Podobno deklarował, że będzie opiekował się swoim nowym dzidziusiem. „No, to pięknie zaczął”, pomyślałam, nagle zdając sobie sprawę, że to przecież on spowodował ten wypadek. Zawsze jeździł brawurowo i nie potrafił przewidywać rozmaitych sytuacji na drodze. Brakowało mu wyobraźni. Nic więc dziwnego, że nie potrafił przewidzieć, co się stanie, kiedy tak gwałtownie skręci, żeby ominąć psa.
I nagle poczułam z Jolantą pewną solidarność. Ona do końca życia będzie pamiętała, przez czyją lekkomyślność trafiła na oddział w kiepskim stanie, i to na miesiąc przed terminem porodu. Będzie musiała dzień po dniu żyć obok tego człowieka. A jeśli coś pójdzie źle... Uśmiechnęłam się życzliwie. Poskutkowało, bo Jolanta spojrzała na mnie spokojniejszym wzrokiem.
– Proszę się nie martwić, dziecku nic nie będzie. Liczę na pani współpracę, postaramy się urodzić bez cesarskiego cięcia, siłami natury – powiedziałam i pod wpływem impulsu dodałam:
– Da pani radę, jestem tego pewna.
Po wypowiedzeniu tych słów poczułam, że wracam do równowagi. Już wiedziałam, że powinnam zrobić to, co zawsze: pomóc kobiecie i jej dziecku. Przecież jestem lekarką... Poród przebiegł bez komplikacji. Na szczęście mały był na tyle silny, że nie potrzebował inkubatora i Jolanta mogła zacząć cieszyć się nim od pierwszych chwil jego życia. Kiedy wzięła swojego synka na ręce, wzruszyłam się. Wiedziałam, co czuje ta kobieta. Radość przemieszaną z obawami, czy uchroni swoje maleństwo przed całym złem świata i czy je dobrze wychowa. No cóż, nie będzie sama...
Kiedy wychodziłam zmęczona z sali, w progu stanął Janek. Na mój widok po prostu go zamurowało. Powiódł wzrokiem ode mnie do żony i z powrotem.
– Masz zdrowego syna – poinformowałam. – Postaraj się go wychować co najmniej tak dobrze, jak wychowaliśmy nasze córki – dodałam ciszej.
Kiedy zrobiłam krok na korytarz, usłyszałam za sobą głos Jolanty:
– Dziękuję bardzo, pani doktor. Dziękuję, Moniko... Pierwszy raz użyła mojego imienia. Do tej pory byłam dla niej po prostu „zołzą”.
– Bardzo proszę, Jolanto – odparłam, stwierdziwszy, że możemy zakopać wojenny topór. Bo oprócz tego, że jestem lekarką, jestem także człowiekiem.