"Jestem ślusarzem w dużym, prywatnym zakładzie. Mam sympatyczną żonę, trójkę mądrych dzieci, kochających rodziców oraz fajnych teściów. I niewielką rysę na tym prawie idealnym wizerunku… Ja po prostu lubię alkohol! Ale żona ma dość moich piwek i drineczków…" Krzysztof, 36 lat
A zaczęło się tak… Parę piwek z kolegami, kilka kieliszków na rodzinnej imprezie wypitych „dla wesołości”. Nie ja jeden przecież tak robiłem. Z czasem jednak tych browarków i kieliszków robiło się coraz więcej. A to po pracy, dla relaksu, strzeliłem sobie jedno piwo. Innym razem koledzy z pracy wyciągnęli mnie do pubu na parę głębszych. Zdarzało mi się wrócić od kumpla „na fleku” albo napiłem się z ojcem „przy sobocie”.
Alinka, moja żona, rozpaczała i suszyła mi głowę o tę skłonność do alkoholu. Biadoliła, że już nie kocham ani jej, ani dzieci i jak tak dalej pójdzie, to zniszczę naszą rodzinę. Ale ja uważałem, że się czepia, jak to kobita. Nie widziałem nic złego w tym, co robię. Przecież nie byłem menelem, pociągającym bełta z gwinta na ławeczce pod sklepem. Piłem od czasu do czasu no i kulturalnie – w domu, u kumpli albo w barze. Ale byłem odpowiedzialnym ojcem i mężem oraz, co ważne, nie zaniedbywałem moich służbowych obowiązków! O, nie! Tego nie można było o mnie powiedzieć! Nigdy nie piłem w pracy ani przed nią. Nie opuściłem nawet jednego dnia z powodu przepicia czy kaca. Nawet się nie spóźniłem! Wiedziałem, że mam rodzinę na utrzymaniu i nie mogę stracić zatrudnienia. Zawsze więc wytaczałem ten argument, gdy Alinka, a ostatnimi czasy moja teściowa (żona jej się poskarżyła) próbowały mnie namówić, żebym przestał popijać.
– Przecież nie jestem nałogowcem! – poirytowany tłumaczyłem żonie. – Potrafię się kontrolować. Poza tym muszę mieć coś z życia. Ty chodzisz z przyjaciółkami na ploteczki, a ja z kumplami na browara – wściekałem się.
Ostatnio znowu popołudnie spędziłem z kumplami. Graliśmy w karty, dyskutowaliśmy o polityce. Oczywiście nie „na sucho”. Wróciłem do domu już pod dobrą datą, a jeszcze po drodze kupiłem trzy butelki ulubionego piwa. Pierwszą wypiłem zaraz po przyjściu… Kiedy Alinka wróciła z praniem z suszarni, nie byłem już w stanie dźwignąć się z fotela. Zaraz zaczęła narzekać i miała trochę racji, bo mieliśmy tego wieczoru iść do mojej matki na imieniny. Na śmierć o tym zapomniałem i dołożyłem sobie tak, że mowy nie było, bym dał radę dotrzeć na rodzinną uroczystość.
– Tylko wstyd mi przynosisz! – łkała Alinka. – I co? Znów mam nakłamać twojej matce, że zmęczony z pracy wróciłeś? Nie ma mowy! Mam już dość tych twoich piwek i drineczków! – krzyczała. I dalej w kółko to samo, aż się w końcu rozeźliłem i huknąłem na nią:
– Odczep się wreszcie kobieto! Już mi się napić nie wolno z kumplami albo we własnym domu, czy co?! Za swoje piję, nie za twoje! – odgryzłem się. Alinka chciała coś jeszcze powiedzieć, ale machnęła ręką, zapłakana pozbierała dzieci i wyszła z nimi do mojej matki. Ja zaś nic sobie z tego nie robiąc, zapadłem w ciężki, pijacki sen.
Nagle obudziło mnie szarpanie i krzyk żony:
– Ty cholerny pijaku! Do roboty nie pójdziesz, bo się upić musiałeś, co?! A kto rodzinę utrzyma?! Ja sama?! Śpij, śpij, moczymordo! Z roboty cię wywalą i dzieci bez chleba zostaną! – awanturowała się. Półprzytomny zacząłem się gramolić z fotela. W obolałej głowie kołatała mi tylko jedna myśl: „Rany boskie! Jak zaraz się nie zjawię w fabryce, to mnie wyleją!”. Przerażony i rozdygotany stanąłem wreszcie na nogi, a Alinka wrzeszczała dalej:
– Ty nierobie! Już dawno powinieneś być w pracy! Za co dzieci utrzymasz, jak robotę stracisz?! Kumple ci dadzą, co?! Nie zastanawiając się długo, pobiegłem do łazienki. Popatrzyłem na swoje odbicie w lustrze. Wyglądałem jak siedem nieszczęść: blada cera, wory pod oczami, nieświeże, wygniecione ubranie. Szybko zrzuciłem ciuchy i przemyłem twarz zimną wodą. To mnie trochę otrzeźwiło. Potem migiem się ubrałem i chwiejnym krokiem ruszyłem do pracy. Tuż za mną podążały gorzkie słowa żony i płacz dzieci. Mieszkamy na skraju miasta, dwie przecznice od fabryki, więc do pracy chodzę piechotą albo jeżdżę rowerem. Do zakładu wiedzie też krótsza droga, na przełaj, przez zarośla i pas nieużytków. Nigdy nią nie chodziłem, ale tym razem ruszyłem tamtędy, żeby jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Myślałem tylko o tym, jak zminimalizować spóźnienie. Wstyd mi było, że zajdę do pracy na kacu, pierwszy raz w życiu, ale najważniejsze dla mnie było to, żeby mnie nie zwolnili dyscyplinarnie za nieusprawiedliwioną nieobecność. Próbowałem biec, ale tylko wyrżnąłem jak długi, bo nogi mi się plątały.
Wreszcie przedarłem się przez krzaki oraz chwasty i stanąłem przed bramą. Była zamknięta.
– Cholera! Co jest? Zacięła się czy ki czort? – mamrotałem, szarpiąc bezskutecznie za pręty ogrodzenia. Rozejrzałem się wkoło zdezorientowany i zobaczyłem, że biegnie do mnie pan Józek, ochroniarz, którego zaalarmował hałas. Na mój widok wykrzyknął zdumiony:
– Panie Krzysztofie! A co pan tu robi?!
– Jak to co? – odburknąłem niechętnie. – Do roboty przecież przyszedłem! Wpuść mnie pan lepiej, bo już jestem spóźniony!
Stróż spojrzał na mnie jak na kompletnego idiotę i popukał się w czoło:
– Do roboty?! W niedzielę?! O czwartej nad ranem?! Pijany pan jesteś czy co?!
Zdębiałem. Przetarłem przekrwione oczy i się rozejrzałem. Dopiero teraz zauważyłem, że wokół jest cicho, pusto i ciemno. Ze wstydem wymamrotałem coś o tym, że tyle obowiązków na głowie, człowiek taki zakręcony i skołowany, że mu się dni mylą. Pan Józek patrzył na mnie z niedowierzaniem, więc zawróciłem szybko, żeby czym prędzej zejść mu z oczu i uniknąć niewygodnych pytań. Jak niepyszny wsunąłem się cichaczem do domu i położyłem na kanapie w dużym pokoju. Sen już nie wrócił i następne godziny spędziłem na rozmyślaniach.
Tego dnia była niedziela, więc na szczęście nie naraziłem się na utratę pracy. Ale jaką mam gwarancję, że sytuacja nie powtórzy się w dzień roboczy? Skoro coraz częściej zdarza mi się tak zabalować, że tracę rozeznanie w rzeczywistości, to już tylko krok dzieli mnie od dna! Możliwe, że staczam się po równi pochyłej, a Alinka niestety ma rację...