"Przez wiele lat udawałam przykładna żonę, znosiłam jego zdrady i bicie. Gdy potrzebował mojej pomocy, ani drgnęłam..." Dorota, 49 lat
Z drugiego pokoju wciąż dochodziły odgłosy pojękiwania. Oddech męża był teraz krótki i głośny. W ciszy panującej w mieszkaniu było słychać każdy świst. Siedziałam jak sparaliżowana na kanapie, bezwiednie wpatrując się w czarny ekran telefonu. Dawno zdążył wygasnąć.
W pierwszym odruchu chciałam zachować się jak zawsze, tak jak powinna zachować się przykładna żona. Jednak nie dałam rady wybrać numeru. „Zdechnij wreszcie”, pomyślałam ze złością, gdy to jego dyszenie stało się nie do zniesienia. Wstałam. Poszłam do przedpokoju. Nie zapaliłam światła, żeby mnie nie zobaczył. W półmroku wsunęłam pantofle na nogi, po omacku wyjęłam z szafy płaszcz, chwyciłam torebkę...
Wyszłam na ciemny korytarz, zatrzasnęłam drzwi i znów nie zapalając światła, zbiegłam po schodach. Bałam się. Potwornie się bałam, że mnie za to ukarze, jednak musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza, bo dusiłam się w tym mieszkaniu. Wieczór był rześki, ale ciepły. Zmrok jeszcze całkiem nie zapadł. Doszłam do skwerku i opadłam na ławkę. W oddali słychać było odgłosy przejeżdżających samochodów, gdzieś na drzewie krakała wrona. Nadstawiam uszu. Charczenie męża tu nie dochodziło. Odetchnęłam głęboko. Pierwszy raz od wielu, wielu lat napełniłam płuca powietrzem i sprawiło mi to przyjemność.
Siedziałam tak przez długą chwilę. Aż zapomniałam, gdzie jestem, a przed oczami, niczym slajdy, zaczęły mi się wyświetlać obrazki z życia z Januszem...
Gdy mnie wybrał spośród innych dziewcząt, myślałam, że złapałam pana Boga za nogi, że niebo spadło mi na głowę.
– Jesteś niezwykła, kocham cię do szaleństwa – powtarzał. Nikt nigdy nie kochał mnie tak jak on. Pochodziłam z biednej, wielodzietnej rodziny, dla nikogo nie byłam specjalnie ważna. A Janusz mnie rozpieszczał. Przynosił kwiaty, zabierał do kawiarni, kupował ubrania. Straciłam dla niego głowę i zaufałam mu bez reszty. Pierwszy raz mnie pobił trzy tygodnie przed ślubem. Bo nie dość skromnie zachowywałam się przy jego kolegach. Gdy goście wyszli, rzucił się na mnie, przewrócił i tłukł pięściami, gdzie popadło. Byłam w szoku, nikt wcześniej mnie nie bił. Po wszystkim miałam siniaki, guzy, podbite oko i złamane serce. Czułam, że w jednej chwili straciłam wielką szansę na cudowne życie, miłość, jakiej nigdy nie przeżyłam, i która nigdy się nie powtórzy... Godzinę później płakaliśmy oboje. Ja, zwinięta na kanapie, Janusz klęcząc obok i całując moje stopy.
– Wybacz mi, wybacz – powtarzał. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło, nigdy nie powinienem cię uderzyć. Jesteś całym moim życiem. Jeśli mnie zostawisz, zabiję się, bo bez ciebie nic nie ma sensu.
Pozwoliłam się przeprosić i uratować moje marzenia. Tamtej nocy zaszłam w ciążę. Rano zapudrowałam siniaki i jakby nigdy nic, przygotowywałam się do ślubu. Nikomu nie powiedziałam, co zaszło. Po co? Przecież to się miało nie powtórzyć. Jednak się powtarzało. Po ślubie obrywałam już za wszystko, nawet za brak uśmiechu, kiedy Janusz go oczekiwał. Na początku jeszcze przepraszał gorąco i namiętnie. Ale później już się nie wysilał. Wiedział, że zostanę.
Damian urodził się zdrowy, pięknie rósł. Ojciec był dumny z syna, choć niewiele się nim zajmował. – Wycieranie tyłka to babskie zajęcie – powtarzał. Robiłam, co do mnie należało. Gdy mąż był w dobrym humorze, mieliśmy kolejne miodowe miesiące, gdy w złym, urządzał mi piekło.
Prędko zrozumiałam, że muszę sama o siebie zadbać, zaczęłam w tajemnicy zbierać pieniądze. Na wszelki wypadek. Nie miałam nic swojego, myślałam, że kiedyś wezmę te pieniądze, syna i będę musiała odejść. Ciułałam małe sumki, oszukiwałam na rachunkach z zakupów. Janusz skrupulatnie sprawdzał moje wydatki, więc musiałam się nieźle gimnastykować. W dodatku czułam strach przed tym, co się stanie, gdy przyłapie mnie na kłamstwie. Tymczasem to on mnie stale oszukiwał.
Damian miał dwa lata, kiedy odkryłam, że mąż ma kochankę. Odkryłam, ale nic z tym nie zrobiłam. Nie byłam przygotowana na konfrontację, miałam za mało ukrytych pieniędzy, żeby odejść. Udawałam, że nic nie wiem, chciałam poczekać na lepszy moment. Wtedy Damian zaczął chorować, miał alergię dosłownie na wszystko, groziła mu astma. Wydałam skromne oszczędności na badania i leki, bo Janusz nie zamierzał się dokładać, był zły na felernego dzieciaka.
Gdyby ktoś spojrzał na mnie w tamtym czasie, uznałby, że jestem doskonałą żoną. Dom był wysprzątany, ubrania wyprasowane, kuchnia prowadzona wyłącznie ze zdrowych produktów. Mąż bywał wtedy w tym domu rzadko. W sumie tamten czas wspominam nie najgorzej, bo było mało okazji do awantur. Rok później kochanka urodziła mu córkę. Doniosła mi o tym życzliwa koleżanka.
– Co teraz zrobisz? – spytała.
– Teraz nic – wzruszyłam ramionami. – Mam chorego syna.
– Wybaczysz mężowi?
– Nigdy – powiedziałam wtedy i tamto słowo przez lata dźwięczało mi w uszach.
Mąż płacił alimenty na tamto dziecko i z niczego mi się nie tłumaczył. Ja się dwoiłam i troiłam, żeby z wydzielanych pieniędzy wystarczyło mi na codzienne zakupy. Nie wytrzymywałam napięcia, sama wywoływałam awantury. Okresy miodowe były coraz krótsze. Z czasem zależało mi tylko, by chronić syna, żeby Janusz, jeśli bije, robił to wtedy, kiedy dziecko nie widzi.
Dla Damiana zrobiłam, ile mogłam. Teraz jest już dorosły, poradzi sobie. Niedawno wyprowadził się z domu. Straciłam powód, by być żoną Janusza i znosić kolejne upokorzenia, ciosy zadawane pięściami i jego kolejne kochanki. Ale zrozumiałam, że nie mam dokąd pójść i nie umiem o siebie walczyć. Czułam, że nie warto, bo małżeństwo pozbawiło mnie godności.
Tego popołudnia Janusz wrócił do domu podminowany. Schodziłam mu z drogi, bo wiedziałam, czym to się może skończyć. Ale szukał zaczepki, po prostu musiał się na mnie wyładować. Odpyskowałam. Skąd nagle wzięła się we mnie ta siła? Nie wiem. On się zagotował, poczerwieniał na twarzy, a potem padł na fotel, łapiąc się za serce.
– Wezwij pogotowie – wycharczał. – Widzisz, co zrobiłaś? Szmato!
W pierwszym odruchu pobiegłam do kuchni i chwyciłam za telefon. Odblokowałam ekran i już miałam wybrać numer 112. „On umiera, co to będzie, muszę go ratować!”, pomyślałam w panice, ale wciąż słyszałam to słowo: „Szmato, szmato...” – Gdybyś chociaż raz potraktował mnie z szacunkiem... – wyszeptałam i zamarłam. Wtedy ekran telefonu wygasł. A później wyszłam z domu.
Nadal siedziałam na ławce. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk muzyki dobiegający z któregoś z okien. Spojrzałam na zegarek.
– Czas wracać – powiedziałam do siebie. Z lekkością się podniosłam i ruszyłam do domu. Na schodach spotkałam sąsiadkę.
– Dobry wieczór – powiedziała.
– Dobry, dobry – kiwnęłam głową i zabrzmiało to jak zaklęcie. Weszłam do domu, włączyłam wszystkie światła. Janusz leżał na dywanie. Natychmiast zadzwoniłam po pogotowie.
– Szybko, mój mąż... – pośpieszałam. – Może to zawał, może wylew. Leży. Jest nieprzytomny.
– Oddycha? – spytał dyspozytor.
– Chyba tak – odpowiedziałam.
A później już spokojnie poczekałam na pogotowie. Kiedy przyjechało, mąż jeszcze żył.
– Sytuacja jest krytyczna – powiedział lekarz. – Musi pani być teraz silna.
– Będę – kiwnęłam głową.
Gdy go zabrali, zrobiłam sobie herbatę i rozsiadłam się w fotelu. Z przyjemnością poczułam, jak moje ciało się rozluźnia. Dwie godziny później zadzwonił telefon.
– Pani mąż był reanimowany, zrobiliśmy wszystko... Nie udało się go uratować, zawał był zbyt rozległy – usłyszałam. Później całkiem na chłodno załatwiłam formalności pogrzebowe.
– Mamo, chyba nie potrafię płakać po ojcu – powiedział mi Damian.
– To jest nas dwoje, synku – pogłaskałam go po policzku. Przygotowałam się na to, że spotkam na cmentarzu nieślubną córkę Janusza. Wiedziałam, że będę musiała podzielić się z nią spadkiem. Nie miałam żalu. Nie odpowiadała za to, że spłodził ją taki drań.
Na pogrzeb przyszła garstka osób. Nikt nie wygłosił mowy pożegnalnej, nikt nie uronił łzy.
– To już koniec – powiedziałam, łapiąc syna pod rękę, gdy grabarze zasypywali trumnę.