"Kiedy mój mąż stracił pracę, zaczął zalegać na kanapie z pilotem w ręku. Tłumaczyłam mu, żeby się wziął do roboty, bo kredyt sam się nie spłaci. Ale on miał wysokie wymagania. – Mam być szeregowym pracownikiem? Już przez to przechodziłem. Już się giąłem w ukłonach! Mam wiedzę, umiejętności i doświadczenie – wrzeszczał na mnie, a ja byłam coraz bardziej bezradna..." Anna, 50 lat
Mój mąż był poważny, przedsiębiorczy, uczciwy, czuły, wspaniały ojciec. Nie miał żadnych upierdliwych wad, które utrudniałyby nam życie. Przez dwadzieścia pięć lat małżeństwa przeszliśmy wiele prób życiowych, w których wykazał się rozsądkiem, inteligencją i zaradnością. Przyznaję, że powiedziałam to mamie podczas rocznicowego przyjęcia z pewną dumą.
– Nie bój się, na każdego faceta przyjdzie czas próby, kiedy będzie musiał udowodnić, czy jest mężczyzną czy jękołą – odparła mama, zajadając kawałek tortu z napisem „Srebrne gody”.
Jak się wkrótce okazało, jej słowa były prorocze.
Wcześniej zdarzyło mu się to raz, na początku drogi zawodowej. Ale potem były tylko sukcesy i awanse. Przez ostatnie dwanaście lat był dyrektorem handlowym dużej firmy z zagranicznym kapitałem. Nagle firma–matka zbankrutowała i mimo że polska filia radziła sobie dobrze, zabrano wszystkie środki, by spłacić zadłużenie w kraju macierzystym, i zwolniono ludzi. Nawet nie dostali odpraw, co w przypadku mojego męża oznaczało stratę naprawdę poważnej sumy. A że firma ogłosiła upadłość, nie było możliwości odzyskania pieniędzy.
– Nie martw się – pocieszałam markotnego Karola. – Jesteś fachowcem, zaraz znajdziesz pracę. Może i lepszą. Sam mówiłeś, że po tylu latach w jednej firmie zaczyna ci brakować wyzwań. No to los daje ci szansę.
Odpoczął tydzień, a potem rozesłał wici po znajomych z branży, że jest do wzięcia. Tyle że brakowało dyrektorskich wakatów. Minął miesiąc, drugi, trzeci. Karol zarejestrował się w firmie headhunterskiej. Chodził na jakieś rozmowy, które nie przynosiły rezultatów.
– Może zmień branżę? – zasugerowałam pewnego dnia delikatnie. – Szybko się uczysz…
– Mam pięćdziesiąt dwa lata, jestem jak ten stary pies, który nie nauczy się już nowych sztuczek – powiedział z rozgoryczeniem.
– Co ty mówisz, kochanie, masz mózg jak żyleta…
– Kobieto, jak nie wiesz, co mówisz, to się nie odzywaj – warknął i wyszedł z pokoju. Zastygłam zdumiona. Pierwszy raz w życiu tak się do mnie odezwał! I to z jakim zniecierpliwieniem! Niemal widziałam, jak z jego oczu wychyla się dzikus, który swoją kobietę przywołuje do porządku .A to był dopiero początek...
Po sześciu miesiącach bezskutecznych prób znalezienia pracy Karol zaległ na kanapie z pilotem w ręku. Po dwóch tygodniach uznałam, że czas na interwencję. Zwłaszcza że wszystkie przyjaciółki radziły mi reagować szybko, żeby się facet nie rozszedł w szwach. „Jak mu się wewnętrzny motorek zatrzyma, to trzeba będzie nadludzkich wysiłków, by go na powrót uruchomić”, ostrzegała mnie Jadzia, a wiedziała, co mówi, bo trzy lata temu firma jej męża padła.
Zebrałam się w sobie i usiadłam obok na kanapie. Dostrzegłam stojącą na podorędziu puszkę piwa. I chociaż nie była żółta z czarnym napisem „Mocne”, to i tak mina mi zrzedła.
– Kochanie – powiedziałam do męża – w kraju sytuacja ekonomiczna jest, jaka jest, firm jest tyle, ile jest i stołków dyrektorskich raczej nie przybędzie. Może w czasie oczekiwania, aż któregoś dyrektora trafi szlag lub emerytura, znajdziesz sobie inną pracę?
– Co znaczy: inną? Szukam innej, jeśli jeszcze nie zauważyłaś.
Znów ten wstrętny, szowinistyczny ton, który od paru miesięcy pojawiał się w głosie Karola coraz częściej. Chciałam odpyskować, jak to już parę razy zrobiłam, co skutkowało głośną awanturą i trzaskaniem drzwiami, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam. Kilka dni wcześniej przeczytałam gdzieś wypowiedź psychologa, który stwierdził, że taka reakcja to samoobrona w wykonaniu samca, który czuje się zagrożony na swojej pozycji… samca. Cokolwiek to znaczy.
Zebrałam całą cierpliwość i spokój, jakie mi jeszcze pozostały.
– Inną, znaczy nie na stołku dyrektora. Możesz przecież być na przykład kierownikiem albo nawet…
– Szeregowym pracownikiem? – Spojrzał na mnie tak, jakbym mu zaproponowała kopanie rowów. Co też jest przecież normalną pracą. – Już przez to przechodziłem. Już giąłem się w ukłonach, wkurzałem na indolencję szefów. Mam wiedzę, umiejętności i doświadczenie…
– Więc szybko znów awansujesz – wtrąciłam.
– …i nie zamierzam słuchać poleceń nieopierzonych gostków, którzy nie mają pojęcia, co robią.
– Myślę, że jesteś trochę niesprawiedliwy…
– Przestań, po prostu przestań.
– Możesz przyjąć tę propozycję od znajomego Anki.
– Nie będę magazynierem.
– Kierownikiem magazynu. Za cztery tysiące miesięcznie na rękę.
– Magazyn z żarciem dla psów.
– A co to ma do rzeczy? To normalna, uczciwa praca.
Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie rzucała go tym psom na żer.
– Jestem dyrektorem, kobieto!
Od razu przypomniała mi się scena z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”, w której Barbara Rylska oznajmia z dumą: „Mój mąż z zawodu jest dyrektorem”.
– Przestań mówić do mnie: kobieto! A dyrektor to nie zawód, tylko stanowisko. Jesteś handlowcem, na miłość boską. Kierownik magazynu to też handlowiec.
– Ty niczego nie rozumiesz.
Odwrócił się i włączył telewizor. No to wstałam i wyciągnęłam wtyczkę z gniazdka. Moja cierpliwość poszła się bujać.
– Wszystko rozumiem! Przypominam ci, mój MĘŻCZYZNO, że mamy kredyt do spłacenia. Dom na utrzymaniu, samochód. I dzieci na studiach. Żyjemy z mojej niewysokiej pensji, a raty i resztę płacimy z oszczędności, które starczą może jeszcze na rok. A co dalej? Jeśli nie weźmiesz się do roboty, choćby za cztery tysiące, będziemy musieli się zacząć wyprzedawać. Więc może zejdź na ziemię i rozejrzyj się po realnym świecie. I weź pracę, jaką ci proponują. Nie stać nas na twoje fochy i urażoną samczą dumę. Masz pięćdziesiąt dwa lata. Może już nigdy nie zostaniesz dyrektorem, ale nie będziesz mi tu zapuszczał korzeni na kanapie i zamieniał się w jakąś marną podróbkę Kiepskiego.
Przez chwilę patrzył na mnie nieodgadnionym spojrzeniem, po czym wstał z kanapy, bez słowa ominął mnie i wyszedł z domu.
Wrócił nad ranem pijany w trzy dupy. Wszedł do sypialni i zapalił światło, wyrywając mnie ze snu.
– Już mnie nie kochasz – wybełkotał, kiwając się markotnie. – Pomiatasz mną. Nie wyszłaś za magazyniera, tylko za dyrektora. Ale ja się nie poddam! Będziesz miała dyrektora!
I osunął się na kolana, zanosząc pijackim szlochem.
Byłam wstrząśnięta. Nagle zrozumiałam, co dzieje się w jego duszy. Psycholog miał rację, Karol się bronił, więcej – walczył o to, by sam do siebie nie stracić szacunku. A mój do niego szacunek i miłość były ostatnimi liniami obrony.
No więc uklęknęłam obok niego i przytuliłam go do siebie, zapewniając o swojej miłości do dobrego, kochanego mężczyzny, który nie jest ani dyrektorem, ani magazynierem, tylko nim, Karolem. Mężczyzną, który dał mi szczęście, mężem, którego chciałabym odzyskać.
– Wyjdziemy z tego kryzysu z tarczą – mówiłam. – Razem. I będziemy jeszcze silniejsi. Ale musisz zacząć walczyć taką bronią, jaka jest dostępna.
Następnego dnia Karol przyjął posadę kierownika magazynu. Jego wewnętrzny motorek znów ruszył do przodu. Praca nie była zbyt wymagająca, więc zaczął kombinować, co by tu jeszcze robić…
Patrzyłam na niego i cieszyłam się, że w końcu udało mu się przejść próbę męskości. Z moją pomocą, ale przecież po to faceci mają żony, prawda?