"Nasz syn urodził się piękny i zdrowy, ale Wioletta szybko straciła zainteresowanie dzieckiem. Bardziej absorbowały ją nadprogramowe kilogramy po ciąży. Znikała na całe wieczory, a potem było już tylko gorzej..." Witold, 33 lata
Dzień, w którym poznałem Wiolettę, pamiętam, jakby to było wczoraj. A przecież minęło już prawie siedem lat...
Szła jedną z parkowych alejek, a malowniczo wyzłocone jesienią liście cudownie współgrały z jej rudymi włosami i czerwonym płaszczem. Zapatrzyłem się na nią tak, że niemal wjechałem rowerem w latarnię. Uśmiechnęła się do mnie. Kokieteryjnie, zachęcająco, uśmiechem kobiety, która szuka okazji, chce łapać każdą chwilę. Pewnie dlatego wtedy zawróciłem, chociaż gdybym mógł cofnąć czas, nigdy bym tego nie zrobił.
Poszliśmy wtedy na kawę. Wyznała, że jest nowa w mieście i szuka bratniej duszy. Później chodziliśmy do kina, na seansach po dwudziestej drugiej grali stare, mało znane filmy. Po filmie odprowadzałem ją do domu i chyba właśnie podczas tych nocnych spacerów zdałem sobie sprawę, że jestem w niej zakochany. Powiedziała, że jest tancerką. Była rok ode mnie starsza i niesamowicie piękna. Była też zmysłowa, zachłanna i gorąca – kiedy w końcu zaprosiła mnie do swojego łóżka, spędzaliśmy w nim całe godziny.
O ciąży powiedziała mi jakieś trzy miesiące od naszej pierwszej randki. Pamiętam, że zakochany jak wariat pognałem po pierścionek i padłem przed nią na kolana.
Jaś urodził się piękny i zdrowy, ale Wioletta szybko straciła zainteresowanie dzieckiem. Bardziej absorbowały ją nadprogramowe kilogramy, których się dorobiła, i znajomość z podstarzałym reżyserem, który miał jej załatwić kolejną rolę w wystawianym w sąsiednim mieście musicalu.
– Masz dwumiesięczne dziecko, nie możesz tak po prostu znikać na długie godziny! – powtarzałem, coraz bardziej przerażony jej nieczułością.
Wzruszała wtedy ramionami, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że wszystko jej jedno. Wkrótce potem przestała karmić Jaśka piersią i zaczęła znikać na całe wieczory. Ponoć miewała próby, ale zacząłem podejrzewać, że z reżyserem, od którego zależała jej dalsza kariera, łączyło ją coś więcej niż tylko służbowe układy.
W końcu przyłapałem ją na zdradzie – tamtego dnia wyjątkowo wróciłem z pracy wcześniej, ona kotłowała się w nim w naszym małżeńskim łóżku. Pamiętam, że zaskoczył mnie jego wiek – był łysiejący i pięćdziesięciokilkuletni. Ale ja nie zważając na to i tak rozkwasiłem mu nos i skopałem tyłek. Bo kto powiedział, że nie można dołożyć gościowi, nawet starszemu, który posuwa ci żonę?
Wioletta strasznie wtedy płakała – pamiętam jej rozmazany pod oczami tusz i cichy szloch, który rozbrzmiewał w pustym pokoju.
– Przepraszam, kochanie, wybacz mi – powtarzała, rozdzierająco łkając. – To się jakoś po prostu stało, przecież tego nie planowałam. Andrzej wpadł, żeby dogadać ostatnie poprawki w scenariuszu, i chyba za dużo wypiliśmy, a później...
– Gdzie jest Jaś?! – zapytałem ostro, wchodząc jej w słowo. Powiedziała, że u sąsiadki, że czasem tam go podrzuca.
– Muszę przecież ćwiczyć, mieć trochę czasu dla siebie – łkała.
Tamten incydent zdołałem jej jeszcze wybaczyć. Błagała mnie o drugą szansę, obiecała nawet, że zrezygnuje z tej roli i zajmie się dzieckiem.
Nie minęło jednak pół roku, a ona znowu miała romans. Tym razem padło na mojego przyjaciela, który po kilku głębszych sam mi o tym wszystkim powiedział.
– Kochamy się, rozumiesz? Ona jest kobietą mojego życia – bełkotał.
Odepchnąłem go i wybiegłem z pubu. Żony nie zastałem w domu, nie było też jej rzeczy. Początkowo myślałem, że przeniosła się do mojego kumpla, okazało się jednak, że wyjechała. Uciekła z kimś jeszcze innym, zostawiła dziecko, mnie, wszystko.
Szukałem jej wtedy, traciłem pieniądze na detektywa, szalałem z niepokoju. Co innego mi pozostało, skoro Jaś nie miał jeszcze nawet roczku, a ona poszła w tango? Odnalazła się w Paryżu, ale nie chciała wracać.
– Przepraszam, jesteś dla mnie za dobry – powiedziała tylko, kiedy zadzwoniłem na podany mi przez detektywa numer.
– A Jaś? Naprawdę jesteś w stanie porzucić własnego syna? Co mu powiem, gdy kiedyś zapyta o matkę? – wyszeptałem łamiącym się głosem.
– Powiesz mu, że nie żyję. I że kiedyś bardzo go kochałam – odpowiedziała irytująco lekkim tonem, po czym bez pożegnania rozłączyła się.
Przez kolejne miesiące miałem nadzieję, że ona jeszcze do mnie wróci, w końcu przestałem czekać. Jaś rósł zdrowy i pogodny, moja mama, ciotka i dwie siostry rozpieszczały go, jak chciały, a ja dzięki nim mogłem normalnie funkcjonować, pracować, żyć.
Minęły cztery lata, pięć, sześć... Młody od kilku tygodni chodził do szkoły, kiedy w naszym życiu ponownie zjawiła się Wioletta.
– Musisz podpisać papiery rozwodowe, wychodzę za mąż – powiedziała, gdy otworzyłem jej drzwi.
Byłem tak zszokowany jej widokiem, że aż zaniemówiłem, tymczasem ona, jak gdyby wyszła stąd parę dni wcześniej, władowała się do mieszkania i zaczęła się rozglądać wokół.
– Masz kogoś? – zapytała.
– Czego chcesz? – warknąłem.
– Zobaczyć syna, to chyba jasne!
– Syna?! Porzuciłaś go, kiedy nie miał jeszcze roczku, a teraz przychodzisz tutaj i chcesz mu robić w głowie mętlik?! On nie ma pojęcia, kim jesteś, Wiolka!
– No to chyba powinien się dowiedzieć, bo chcemy go zabrać do Paryża – oznajmiła pełnym wyższości tonem.
– Nie oddam ci Jasia, chyba oszalałaś! – wrzasnąłem, po czym niemal siłą wyprowadziłem ją z mojego mieszkania.
Kolejny raz już się nie zjawiła, przyszło za to pismo z sądu – Wioletta postanowiła walczyć o dziecko z pomocą adwokata. Na rozprawie pojawiłem się z nadzieją, że sąd uzna moje racje. Okazało się jednak, że moja wciąż jeszcze obecna żona ma asa w rękawie.
– Wysoki sądzie, doceniam to, co mój mąż zrobił dla Jasia, ale chłopczyk nie jest nawet jego biologicznym synem! – powiedziała.
– Słucham?! – krzyknąłem, a sędzia, otyłe babsko z zaciętym wyrazem twarzy, kazała mi się natychmiast uspokoić.
– Jasiek nie jest twój. Tylko nie mów, że nigdy się tego nie domyśliłeś. Przecież nawet nie jesteście podobni – powiedziała Wioletta.
– Wysoki sądzie, nie obchodzi mnie to! Jestem jego ojcem! Chowam go od lat, kocham, dbam o niego! Ta kobieta go porzuciła, a ja...
– Proszę o spokój! – wycedziła wyraźnie do mnie uprzedzona sędzia, po czym dodała, że w takim razie dziecko powinno zostać z biologiczną matką i jej nowym partnerem, którego zamierza niebawem poślubić. Siedziałem jak osłupiały, czując się tak, jakbym śnił największy koszmar mojego życia.
– Spokojnie, będziemy się odwoływać – pocieszył mnie mój prawnik po rozprawie.
Dzień później żona zabrała mojego synka i oznajmiła mi, że wyjeżdża z nim do Paryża. Mecenas twierdzi wprawdzie, że to dopiero początek tej batalii. Mówi, że mamy spore szanse, że przy innym składzie sędziowskim sprawa może wyglądać lepiej, ale ja jestem załamany. Czy w tym kraju ojciec nie ma już żadnych praw?! Moja eks porzuciła przecież niespełna rocznego synka, by móc fikać nogami w jakiejś szemranej taneczno-erotycznej rewii, a teraz udaje stateczną matronę i matkę roku?!
– Nie poddam się, nigdy! – krzyknąłem, kiedy spotkaliśmy się z mecenasem przy kawie, by omówić sprawę.
– Na jutro umówiłem się z dziennikarką, chcemy zrobić o tym materiał.
– Unikałbym na razie angażowania w to prasy – zaczął, ale nie zamierzałem go słuchać.
– Nie chodzi o prasę, to telewizja. Nie pozwolę odebrać sobie syna, rozumie pan?! Zabrała go, jak jakiś mebel, do cholery! Po tylu latach, kiedy byłem dla niego ojcem, spakowała jego rzeczy i wywiozła go z kraju tylko dlatego, że to ona nazywa się matką?! Wyobraża pan sobie, co czuje mój syn?! Przecież to już duży chłopiec, sześciolatek! To jest jakaś tragifarsa, to się nie może dziać naprawdę! – podniosłem głos.
– Przykro mi, ale takie rzeczy dzieją się od lat. Prawa ojca są w naszym kraju nagminnie deptane – stwierdził mecenas. – A w kwestii tego wywiadu... chciałbym wziąć w nim udział razem z panem.
– Będę wdzięczny – ucieszyłem się.
Dziennikarka obiecała, że zrobi z nami kawałek solidnie opracowanego, wzruszającego materiału. Niedługo jedziemy też do mojej siostry, która opowie przed kamerą, jakim oddanym jestem ojcem. Dziś Wioletta przesłała mi kurierem wyniki badań DNA, które potwierdzały jej wersję – nie jestem biologicznym ojcem Jasia. Nie znaczy to jednak, że nie mam do niego praw! Przecież to ja samotnie zajmowałem się nim przez ostatnich kilka lat i to do mnie mały mówi „tato”! A jeśli polskie sądy tego nie rozumieją, skieruję sprawę choćby do Strasburga!
Jedno wiem na pewno – nie oddam dziecka tej puszczalskiej, której się wydaje, że potrafi być matką! Będę o niego walczył i wygram! Choćbym miał stracić wszystkie pieniądze na adwokatów i uczynić z tego życiową misję – odzyskam mojego Jasia!