"Mój mąż zmarł nagle. Nie, nie wpadłam w czarną rozpacz, nie rozdzierałam szat... W końcu bez trzymania się za kieszeń miałam możliwość pojechać nad morze, pójść do kawiarni, coś sobie kupić. W życiu tak dobrze się nie czułam. Odbiłam sobie za te wszystkie lata dziadowania...". Bogusia, 67
Była sobota, moje imieniny. Wstałam wcześniej, żeby wyskoczyć do piekarni po chleb i do rzeźnika po wołowinę na niedzielny rosół. Sernik upiekłam w piątek, zrobiłam też sałatkę jarzynową. Po południu miały przyjechać córki z rodzinami. Zaprosiłam też sąsiadkę, Krysię.
Zjadłam śniadanie, wypiłam kawę i zaczęłam się zbierać do wyjścia. Zajrzałam jeszcze do pokoju Ryśka, mojego męża. Spał jak zabity, nawet oczu nie otworzył. „Pewnie siedział do późna i jakiś mecz oglądał”, pomyślałam. „Co za nieużyty człowiek! Mógłby chociaż raz w roku mi pomóc. Ale nie, on nie jest stworzony do takich rzeczy, on potrafi tylko dyrygować i się popisywać”. „Bogusiu, podaj bigos, Bogusiu, goście spragnieni, wyjmij z lodówki butelkę, Bogusiu, przynieś czyste widelce”. Wyręczał się mną jak służącą na swoich imieninach czy urodzinach. I nigdy nie podziękował za to, że tak się starałam, że wszystko przygotowałam, jego gości podjęłam. Nigdy. Co zrobić, taki charakter. Na szczęście już nie wyprawiał ani imienin, ani urodzin, bo nie miał kogo zapraszać, bo szwagry nie żyli, a przyjaciół to Rysiek nie miał.
Wzułam buty, nałożyłam kurtkę i poszłam na zakupy.
Najpierw zajrzałam do piekarni, potem do masarni, po drodze wstąpiłam jeszcze do warzywniaka po cebulę do rosołu. Po drodze spotkałam znajomą z dawnej pracy. Pogadałyśmy chwilę, ponarzekałyśmy na zdrowie, drożyznę, zepsucie obyczajów.
Kiedy wróciłam do domu, zastanowiła mnie cisza panująca w mieszkaniu. Dochodziła dziesiąta, o tej porze Rysiek to już dawno był na nogach. „Może poszedł po kwiaty dla mnie?”, przeszło mi przez myśl, ale zaraz parsknęłam śmiechem. „Taaa, prędzej piekło zamarznie”, pokręciłam głową.
Zajrzałam do jego pokoju. Nadal leżał w łóżku. Podeszłam do niego i szturchnęłam go w ramię.
– Rysiek, wstawaj. Dziesiąta – powiedziałam.
Ale on się nie poruszył ani odezwał. Przewróciłam go na plecy. Był blady i zimny.
– Jezu.... – jęknęłam i zaraz zadzwoniłam na pogotowie.
Z nerwów nie mogłam znaleźć sobie miejsca, ciśnienie mi skoczyło, głowa rozbolała. Wzięłam tabletkę, usiadłam w fotelu i zastanawiałam się, co mam zrobić.
– No to żeś mi zrobił prezent! – wyrzuciłam z siebie. – Zawsze byłeś złośliwy, nigdy cię nie obchodziłam, nigdy! – różne rzeczy wygadywałam, nie wiem, dlaczego akurat w tym momencie zebrało mi się na gorzkie żale. Może tak łatwiej było mi się oswoić z jego nagłą śmiercią?
Karetka przyjechała po pół godzinie. Lekarz wypisał kartę zgonu.
– Co ja ma teraz zrobić? Z nim – zapytałam bezradnym tonem.
– Musi pani zadzwonić do jakiegoś zakładu pogrzebowego – odpowiedział ratownik.
– Ale jest sobota...
– Oni są czynni całą dobę przez siedem dni w tygodniu – wyjaśnił i cała ekipa wyszła z mieszkania.
Zadzwoniłam do córek.
– Ojciec zmarł – oznajmiłam.
Obiecały, że jak przyjadą, pomogą mi wszystkim się zająć.
Weszłam do jego pokoju. Otworzyłam szafę. Trzeba było przygotować jakieś rzeczy na ostatnią drogę. Wyjęłam jedyny garnitur, jaki miał, koszulę, w tekturowym pudełku znalazłam czarne, znoszone meszty. Nie miał za wiele rzeczy, bo nie lubił wydawać pieniędzy.
– A po co mi koszula? Jedna wystarczy, w biurze nie pracuję. A na co mi nowe buty, jak te dobre jeszcze? Wypastuje się, wyglansuje, podklei i jeszcze z rok, jak nie dwa, posłużą – mówił.
Żeby czymś się zająć, włączyłam żelazko, odprasowałam koszulę, spodnie, potem wypastowałam buty.
Dwie godziny później przyjechała Dominika, zaraz po niej Dorota.
Zadzwoniłyśmy do zakładu pogrzebowego, przyjechali migusiem, zabrali Ryśka i jego rzeczy, które naszykowałam. Pojechałyśmy za nimi, żeby załatwić formalności, wybrać trumnę, ustalić datę pogrzebu.
We wtorek pochowaliśmy Ryśka na komunalnym cmentarzu. Po obiedzie córki z rodzinami pojechały do siebie, a ja zostałam sama.
Czułam się tylko trochę nieswojo, bo jeszcze nie przywykłam do ciszy i spokoju. Rysiek za życia ciągle gderał mi za uchem, marudził, narzekał na wszystko i wszystkich. A ten to taki i owaki, a ten to, a tamten tamto. Najgorzej było zimą, bo całymi dniami siedział w domu i spokoju nie dawał. Od wiosny do jesieni to na działkę jeździł, z sąsiadami się o wszystko kłócił. Przestałam tam się pojawiać, bo było mi wstyd za męża. Ktoś by zapytał, czemu z nim byłam, jak on taki zły, nieżyciowy. Dobrze się mówi. A gdzie miałabym się podziać? Dokąd pójść? Nie chciałam być dla córek ciężarem. A zaczynać wszystko od nowa? Nie było mnie na to stać. Taka prawda, oszczędności nie miałam, bo nie było z czego odkładać ani jak pracowałam, ani jak przeszłam na emeryturę.
Zaczęłam od szafy. Wywaliłam z półek stare kalesony, podkoszulki, swetry, flanelowe koszule, co jeszcze z pracy naznosił, z wieszaków zdjęłam stary prochowiec, płaszcz z kołnierzem z nutrii, znoszone spodnie. Zanim zapakowałam te szmaty do worka, przejrzałam kieszenie. W wewnętrznej kieszeni tego starego płaszcza z kołnierzem z nutrii znalazłam wypchaną kopertę. Jak ją otworzyłam, to aż przysiadłam z wrażenia na wersalce. W kopercie prawie dwadzieścia tysięcy w banknotach stu-, dwustu- i pięćsetzłotowych! Tyle pieniędzy! To dlatego Rysiek nie pozwalał mi wchodzić do pokoju! To dlatego, jak wychodził z mieszkania, drzwi zamykał na klucz i pewnie dlatego sam tam sprzątał i zmieniał sobie pościel. Pewnie bał się, że zacznę myszkować i znajdę pieniądze.
Ale się wkurzyłam! Raz, że traktował mnie jak potencjalną złodziejkę, a dwa, że całe życie wszystkiego nam odmawiał. Dawał tylko połowę pieniędzy na opłaty i jedzenie, oczywiście sprawdzając rachunki i paragony. Jak stwierdził, że coś było niepotrzebne, to kazał mi oddać pieniądze. Na wczasach nigdy nigdzie nie byliśmy, on urlopy spędzał na działce, ja jeździłam z dziećmi do mamy jak żyła jeszcze.
Kiedy tak trzymałam w ręce te pieniądze, pomyślałam, że podzielę je między córki, ale po chwili, pomyślałam: „Nie! Im się dobrze powodzi, niczego im nie brakuje. Może czas pomyśleć o sobie. Pojechać gdzieś, trochę świata zobaczyć, w końcu mieć coś z tego życia”. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
Wykupiłam sobie pobyt w prywatnym sanatorium nad morzem. Pojechałam pociągiem, pierwszą klasą. Tak, tak. Zaszalałam! Jakby na złość Ryśkowi, szastałam jego pieniędzmi. Po raz pierwszy mogłam pójść do kawiarni i bez trzymania się za portfel zamówić sobie kawę i ciasto, zjeść obiad w restauracji, kupić pamiątki. W życiu tak dobrze się nie czułam. Odbiłam sobie za te wszystkie lata dziadowania.
A zimą pojadę w góry na wczasy. Bo kto wie, ile mi tego życia jeszcze zostało.