"Kiedy zobaczyłam ją na szpitalnym łóżku w rogu sali, przez moment znów poczułam się małą, sparaliżowaną ze strachu dziewczynką. To była moja nauczycielka, której panicznie się bałam... Nie poznała mnie, a ja cierpliwie słuchałam jej opowieści..." Teresa, 34 lata
Pewnie bym jej nie poznała, gdyby nie ten głos. Charakterystyczny, chrapliwy, wcale nie kobiecy. Choć minęło tyle czasu, wciąż go pamiętam. Towarzyszył mi latami, a kiedyś nawet prześladował w nocnych koszmarach...
Kiedy kilka tygodni temu zobaczyłam ją leżącą na łóżku w rogu sali, przez moment poczułam się znów małą, sparaliżowaną ze strachu dziewczynką. Tak, zawsze się jej bałam. Od pierwszego dnia szkoły. Dzisiaj wiem, że strach przed panią Marią wynikał nie tylko z jej surowości, ale i z moich kompleksów. Zawsze czułam się gorsza od innych dzieci z klasy. W środowisku wiejskim wszyscy się znają, każdy wie, kto z jakiego domu pochodzi. Mój ojciec pił, a mama ze wszystkich sił walczyła o kawałek chleba dla piątki dzieci i często nie znajdowała czasu nawet na to, żeby przyjść na wywiadówkę.
– Tereso, nie śpij! Tereso, głucha jesteś? – słyszałam ciągle od mojej nauczycielki.
Nie, nie byłam głucha, słuch miałam świetny, ale nieraz przysypiałam w ławce. Zdarzało się bowiem, że przychodziłam do szkoły po bezsennej nocy, podczas której pijany ojciec robił awantury. Miałam to powiedzieć? Przy całej klasie? Wstydziłam się. Tego, że nie mogę się skupić na lekcjach, że jestem gorzej od rówieśników ubrana... Wszystkiego. Nigdy sama nie zgłaszałam się do odpowiedzi, siedziałam cichutko, a kiedy już zostałam wywołana, nie potrafiłam zebrać myśli. Miałam wrażenie, że wszyscy czyhają na moje potknięcie. Zwłaszcza ONA.
Dla pani Marii byłam tylko uczennicą. Kimś, komu trzeba wtłoczyć do głowy zgodną z wymogami programu porcję wiedzy, a potem rozliczyć go za pomocą ocen.
– Tereso, obudź się! – dręczyła mnie, kąśliwie się uśmiechając.
Tereso! Boże, jak ja nienawidziłam swojego imienia! Jak chciałam być Beatą, Małgosią, Dagmarą, Kasią, Izabellą...
– Tereso, znów zapomniałaś zeszytu? Nie zapomniałam. To ojciec, chcąc uderzyć matkę, potrącił dłonią szklankę z herbatą. Nie zdążyłam uratować żadnej kartki. Miałam jej to powiedzieć?
– Tereso, dzisiaj też jesteś nieprzygotowana! Tereso, ty naprawdę marnie skończysz! Tereso, bierz przykład z Justynki! Tereso, Tereso, Tereso...
Tak było przez całą podstawówkę. Nie znosiłam szkoły. Miałam dwanaście lat, kiedy umarł ojciec. Zasłabł w barze. Karetka dotarła za późno. Z biegiem czasu zaczęło nam się trochę lepiej powodzić, bo nikt nie przepijał pieniędzy. Przestałam się bać o mamę i rodzeństwo, zasypiać na lekcjach i o wiele rzadziej słyszałam: „Tereso!”. Ale wciąż tak samo bałam się pani Marii.
Szkołę podstawową skończyłam z niezłymi stopniami i postanowiłam pójść do liceum. Za namową kuzynki wybrałam takie z internatem. Daleko, prawie sto kilometrów od domu. Dostałam skromniutkie stypendium. W nowej szkole wszystko zaczęłam od nowa. Miałam dużo czasu na naukę. Dwa kroki od internatu była biblioteka. Tam spędzałam całe popołudnia. Dosłownie pochłaniałam książki, jakbym raptem chciała nadrobić wieloletnie zaległości. W szkole okazało się nagle, że wiem wiele rzeczy, o których inni nie mają pojęcia. Wprawdzie nadal nie wyrywałam się do odpowiedzi, ale czułam się coraz pewniej. Kiedy zapytana, dostawałam piątkę, zawsze przypominała mi się pani Maria i to jej „Tereso!”. „Gdyby ona wiedziała”, myślałam.
Obiecywałam sobie, że w wakacje ją odwiedzę i pokażę jej świadectwo. Taka byłam z niego dumna! Ale nie zrobiłam tego ani pierwszego, ani drugiego, ani nawet trzeciego lata od wyjazdu do nowej szkoły. Coś mnie powstrzymywało. Miałam wrażenie, że pani Maria, zobaczywszy piątki, przyczepiłaby się do czegoś innego. Powiedziałaby: „Tereso!”, a ja poczułabym się znowu jak kiedyś. Przerażona i zawstydzona zasłaniałabym dłońmi rumieniec wstydu. Wiele razy jednak wyobrażałam sobie, jak pukam do drzwi jej mieszkania. Nigdy tam nie byłam, panią Marię mogły odwiedzać tylko bardzo dobre uczennice. Chwaliły się potem, że pożyczała im książki. Opowiadały, jak wyglądają jej pokoje. Pani Maria mieszkała sama. Nie założyła rodziny. Dziewczyny mówiły, że podobno miała kiedyś narzeczonego, ale zginął w wypadku, a ona nigdy już nikogo nie pokochała. Zazdrościłam im. Przecież nie byłam godna przestąpić progu domu nauczycielki. Stawałam w nim tylko w wyobraźni, już jako licealistka. Pani Maria podchodziła do drzwi, otwierała i mówiła:
– To ty, Tereso? Słucham! – Dzień dobry pani. Czy mogę wejść? Była zaskoczona, ale odpowiadała: – Ależ proszę! Wtedy celowo rezygnowałam z tej „łaski pańskiej”. – Nie, jednak dziękuję, ja tylko na moment. Chciałam pokazać pani świadectwo. A ona brała je w ręce i oglądała z niedowierzaniem z każdej strony, jakbym sfałszowała imię i nazwisko. Wciąż zmieniałam moją scenkę, rozbudowywałam ją o kolejne elementy. Jaką ja w tych marzeniach czułam satysfakcję!
W pustej klasie siedziałyśmy tylko my dwie. „Tereso!” – mówiła tym swoim ochrypłym głosem, a ja nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Kuliłam się, zasłaniałam głowę rękoma. „Tereso, ty znowu śpisz!” – krzyczała na mnie coraz głośniej. Ogromniała, rosła, głową dotykała sufitu. Płakałam przez sen.
– Nie można cię dobudzić, otwórz oczy! – wołały koleżanki z pokoju.
– Coś ci się śniło – mówiły, a ja długo nie mogłam się uspokoić. Potem przywykły do moich koszmarów i przestały pytać, co się dzieje.
Pani Maria wyprowadziła się ze wsi, kiedy ja kończyłam szkołę średnią. Podobno przeszła na emeryturę i zamieszkała u brata w mieście wojewódzkim. Nie pokazałam jej więc żadnego ze swoich świadectw, ale o niej nie zapomniałam. Każdy sprawdzian, każda dobra odpowiedź, każda pochwała nauczyciela były jak zadośćuczynienie za tamto „Tereso”. Z czasem coraz rzadziej miewałam złe sny. Liceum skończyłam z wyróżnieniem.
Bez problemu zdałam na wymarzoną medycynę. Bardzo dobrze radziłam sobie z nauką, a później dostałam się na staż do szpitala klinicznego. „Gdyby pani Maria to widziała”, myślałam czasami.
Jeszcze w trakcie studiów poznałam mojego przyszłego męża. Pochodził ze wsi, tak jak ja. Tak jak ja nie dostał nic w życiu za darmo. Matka wychowywała go sama, ojca nawet nie znał. Oboje byliśmy pracowici i ambitni. Wiele nas łączyło. Moje rodzeństwo także nieźle poradziło sobie w życiu. Bracia skończyli szkoły zawodowe – jeden wyjechał do Niemiec, dwaj pozostali pracują w warsztacie samochodowym. Siostra została fryzjerką, tak jak chciała.
Mąż jest stomatologiem, ja pracuję w klinice, zrobiłam doktorat.
Gdy tylko kupiliśmy mieszkanie, zabraliśmy do siebie mamę. Pięć lat temu urodziłam córeczkę, nazwaliśmy ją Tereską. Mąż bardzo tego chciał, a ja nie oponowałam, bo w końcu polubiłam swoje imię. Może jest trochę staroświeckie, ale przynajmniej – jak mawia mój mąż – inne od tych serialowych.
Kilka tygodni temu, jak zwykle rano, weszłam do sali numer sześć.
– Dzień dobry! – powitałam pacjentki.
– Dzień dobry – odpowiedziały kobiety. Głos z łóżka pod oknem rozpoznałabym na końcu świata. Charakterystyczny, chrapliwy, wcale nie kobiecy. To była ona, pani Maria. Siwa, drobniutka. Bardzo chora. Przywieziono ją ostatniej nocy. Nie, nie poznała mnie. Jak mogła poznać? W niczym nie przypominałam tamtej małej dziewczynki.
Opiekowałam się nią do ostatniego dnia jej życia. Trzymałam ją za rękę, cierpliwie słuchałam jej opowieści. Wyłaniała się z nich uboga, ale ambitna dziewczyna, która za wszelką cenę chciała się wyrwać z pijackiego domu. Może podobna do mnie? Może dlatego tak ją drażniłam? Zawsze starałam się równo traktować moich podopiecznych, ale tym razem nie byłam zbyt sprawiedliwa.
– Przy łóżku pani Marii siedzi pani najdłużej – usłyszałam wyrzut jednej z pacjentek.
Tak było, ale przecież wobec żadnej z pozostałych kobiet nie miałam tak wielkiego długu. Bo zdałam sobie sprawę z tego, że nic nie mobilizowało mnie w życiu bardziej od znienawidzonego „Tereso!”.