"Odkąd umarł Zbyszek, mój mąż, dni były do siebie podobne, nudne i jednostajnie ponure. Miałam już prawie siedemdziesiąt osiem lat, a to nie jest wiek, kiedy z nadzieją patrzy się w przyszłość ani kiedy cokolwiek może jeszcze człowieka zaskoczyć. Ale po telefonie od córki zaczęłam analizować swoją sytuację. Bilans wyszedł przygnębiający..." Aurelia, 78 lat
W piątek zadzwoniła moja córka, Maja, żeby uprzedzić, że jednak nie przyjedzie do mnie na weekend, bo się rozchorowała. Wnuki już wcześniej mówiły, że nie dojadą z Anglii. Wyglądało więc na to, że swoje urodziny spędzę sama.
Oczywiście nie miałam żalu. Przecież to zupełnie oczywiste, że Maja i jej dzieci mają własne życie, swoje problemy, mniejsze i większe troski oraz radości... A ja? Odkąd umarł Zbyszek, mój mąż, dni były do siebie podobne, nudne i jednostajnie ponure. Miałam już prawie siedemdziesiąt osiem lat, a to nie jest wiek, kiedy z nadzieją patrzy się w przyszłość ani kiedy cokolwiek może jeszcze człowieka zaskoczyć. Ale po telefonie od córki zaczęłam analizować swoją sytuację. Bilans wyszedł przygnębiający...
„Jestem tu sama jak palec”, myślałam, rozglądając się po moim niewielkim domu. „Zawsze byłam samodzielna, ale, nie oszukujmy się, z każdym dniem słabnę. A jeśli tu umrę? Nikt nawet tego nie zauważy”.
Od jakiegoś czasu myśl o śmierci praktycznie mnie nie opuszczała. Z jednej strony byłam z nią pogodzona, w końcu żyłam już wystarczająco długo, ale z drugiej – martwiła mnie własna bezsilność.
Nie jestem wierząca i nie boję się ogni piekielnych, więc myśl o samobójstwie wydała mi się jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Musiałam tylko wykombinować, jak to zrobić, i odpowiednio się przygotować. Zaczęłam odkładać leki i inne środki, którymi mogłabym się otruć. W końcu jestem wiekową osobą, mogły mi się pomylić opakowania, prawda?
To wszystko układałam sobie w głowie, siedząc w pustej kuchni w dniu swoich urodzin. I nagle usłyszałam rozpaczliwy płacz. Jakby małego dziecka... Zaintrygowana wyszłam przed dom i na progu ujrzałam kociaka. Kiedy mnie zobaczył, zamiauczał nieco raźniej i zaczął łasić mi się do nóg.
– Zgubiłeś się? – zapytałam z troską, schylając się, żeby podnieść stworzenie. Nie mógł mieć więcej niż kilka miesięcy. Był chudy, w dodatku zauważyłam, że jego futerko jest brudne. – Biedaku...
Zabrałam kotka do domu i dokładnie obejrzałam. Ukroiłam mu trochę szynki i podałam wodę. Zjadł wszystko i zaczął z zainteresowaniem oglądać dom. W końcu wskoczył na mój ulubiony fotel i przystąpił do czyszczenia futerka.
– To już jest bezczelność! – zaśmiałam się, ale nie miałam serca go zrzucać. Usiadłam obok i przyglądałam się jego toalecie. Było w tym coś kojącego.
Kiedy już skończył, wskoczył mi na kolana, zwinął się w kłębek i momentalnie zasnął. Siedziałam zdumiona tą ufnością. Po chwili zaczęłam głaskać jego miękką sierść. Nawet nie zauważyłam, gdy za oknem zapadł zmrok. Podniosłam się dopiero wtedy, kiedy kot się obudził i ruszył w stronę lodówki.
– Bezczelny głodomór – rzuciłam, wybuchając śmiechem i uświadomiłam sobie, jak dawno nie zdarzyło mi się nawet szerzej uśmiechnąć. – Dobrze, zostaniesz tutaj na noc – powiedziałam kociakowi. – Ale niewiele dłużej. Ja też tu już długo nie zabawię...
Kociak spał ze mną w łóżku i mruczał mi do ucha.
Następnego dnia poszłam do sklepu, żeby kupić mu karmę.
– Ma pani kotka? – zdziwiła się sprzedawczyni. – Nie wiedziałam!
– Przypałętał się taki buras – wyjaśniłam i zaczęłam jej opowiadać o kocie. I to też była najdłuższa rozmowa, jaką od dawna odbyłam.
– Wyobraź sobie, że zaprosiłam do nas sąsiadkę – poinformowałam kota po powrocie. – Spotkałam ją pod domem i opowiedziałam o tobie.
Zamruczał, a ja zajęłam się nakładaniem mu jedzenia.
– Wpadnie tu jutro po południu, więc masz być grzeczny – ciągnęłam. – Ania bardzo lubi koty, może cię przygarnie, jak mnie już nie będzie.
Spojrzał na mnie czujnie, ale po chwili spokojnie zaczął pałaszować karmę.
Wieczorem oglądałam telewizję, a kociak szalał po domu, goniąc za kulkami papieru, które mu rzucałam.
Ale następnego dnia, kiedy przyszła do mnie Ania, kot zniknął. Jakby zapadł się pod ziemię i za żadne skarby nie chciał przyjść, kiedy go wołałam.
– Nieznośny zwierzak – mruknęłam.
– Zobacz, miseczka jest pełna! Gdy zgłodnieje, na pewno się pojawi – zaśmiała się sąsiadka.
Ale przez całą jej wizytę kot nie dał znaku życia. Długo nie widziałyśmy się z Anią, więc miałyśmy dużo do obgadania. Już się zaczynałam denerwować, czy nic się mojej przybłędzie nie stało, choć nie dałam tego po sobie poznać.
Kiedy tylko zamknęły się za Anią drzwi, kot wyskoczył zza szafy i zamiauczał wesoło. Najpierw wyjadł wszystko z miski, a później dopraszał się pieszczot.
– Coś ci nie pasowało w sąsiadce? – zapytałam, drapiąc go za uchem. – Wolisz, jak jesteśmy tylko we dwoje? Ale wiesz, że to długo nie potrwa?
W następny weekend niespodziewanie przyjechała Maja. Bardzo mnie ucieszyła jej wizyta, ale jednocześnie boleśnie uświadomiłam sobie, że to pewnie nasze ostatnie spotkanie...
– Mamo, czemu płaczesz? – zapytała, widząc łzy płynące mi po twarzy.
– Cieszę się, że cię widzę.
Nagle w kuchni rozległ się straszny hałas. Jakby wszystkie garnki naraz spadły na podłogę.
– Co ten kot znowu wymyślił!
– Masz kota? – zdziwiła się córka.
– Przybłąkał się – wyjaśniłam – a teraz robi bałagan. To mu wychodzi najlepiej!
Kiedy weszłam do kuchni, na pierwszy rzut oka nie zobaczyłam żadnych zniszczeń. Zauważyłam za to, że miska z karmą jest pełna.
– Słowo daję, że coś zmajstrował!
– Mamo, tu nie ma żadnego kota. – Ania popatrzyła na mnie zafrasowana.
– Bo on się wstydzi obcych. – Machnęłam ręką. – Jak pójdziesz, to się znajdzie.
Na wszelki wypadek zajrzałam do szafek, chcąc się upewnić, że niczego nie zmajstrował. Nagle z jednej z nich wypadły moje skrupulatnie odkładane leki.
– Mamo! Jakim cudem masz taki duży zapas?! – wykrzyknęła Maja. – Nie zażywasz ich regularnie. Stąd ten kot?
– Co?... Nie zwariowałam! – oburzyłam się. – Naprawdę mam kota...
Ale córka już mnie nie słuchała, tylko przeglądała zawartość mojej apteczki. Chyba się zaniepokoiła.
Reszta jej wizyty upłynęła w ciszy. Nie zamierzałam się tłumaczyć, bo chyba pękłoby mi serce. Jej pewnie też... Kiedy samochód Mai zniknął za zakrętem, znalazłam kota śpiącego na parapecie.
– Robisz ze mnie wariatkę? – zapytałam zdenerwowana. – Wszyscy uważają, że cię wymyśliłam, a ja... Ja przecież...
Nagle poczułam, że kręci mi się w głowie, a potem osunęłam się na podłogę.
„Nie. To nie tak miało być”, myślałam gorączkowo. „Nie jestem gotowa! Nie chcę tak umierać! Nie chcę być sama!”.
Usłyszałam jeszcze miauczenie i poczułam ciepło tulącego się do mnie stworzenia. Później zapadła ciemność.
Obudziłam się w szpitalu. Obok mnie siedziała Maja i trzymała mnie za rękę.
– Twój kot cię uratował – powiedziała cicho. – Jechałam do miasta, kiedy tuż za wsią wbiegł mi pod koła. Był taki, jak go opisałaś! Postanowiłam zabrać go do ciebie, a ty leżałaś na podłodze... Od razu wezwałam pogotowie.
– A kot? – zapytałam z trudem.
– Zniknął – odpowiedziała. – Pewnie przestraszył się karetki i uciekł.
Kiedy wyszłam ze szpitala, zamieszkałam z córką i zięciem. Poczułam się o wiele lepiej, bo nie byłam już sama. Maja i Piotr postanowili sprzedać swoje mieszkanie w mieście i na stałe przenieśli się do mnie na wieś.
Kot, który podarował mi nowe życie, nigdy się nie odnalazł. Czasami myślę, że może go wymyśliłam. Ale wtedy przypominam sobie historie o aniołach stróżach, w które nigdy nie wierzyłam, i podejrzewam, że mój miał cztery łapy...