"Szef oszalał na punkcie Aliny, a ja musiałam za nią pracować. W końcu miałam dość!"
Szef zdecydował się awansować Alinę na moje miejsce, a mnie zdegradować do stanowiska jej pomocnicy.
Fot. 123RF

"Szef oszalał na punkcie Aliny, a ja musiałam za nią pracować. W końcu miałam dość!"

"Dziewczyna, z którą pracowałam, była piękna, ale miała w nosie obowiązki. Szef dla niej oszalał. Załatwił etat, płacił i nie stawiał absolutnie żadnych wymagań. Nie spodziewał się, że wkrótce będzie tego bardzo żałował..." Luiza, 40 lat.

Pół roku temu szef wymyślił, że w moim dziale potrzebny jest ktoś z biegłą znajomością języka niemieckiego. Wynalazł Alinę i trochę wbrew własnej woli dostałam pomocnicę. Owszem, język literacki znała lepiej ode mnie, była absolwentką germanistyki, ale w firmie produkującej podzespoły i części dla niemieckiego kontrahenta potrzebna była przede wszystkim znajomość zwrotów fachowych, które Alina miała w głębokim poważaniu. Przez pół roku nie zdołała nawet zapamiętać, co produkujemy, nie wspominając o szczegółach. Prawdę mówiąc, chętniej zerkała w lusterko niż do urzędowej korespondencji. Głupio się przyznać, ale mi też patrzenie na nią sprawiało przyjemność – Alina była piękna! Niestety w pracy niestaranna i chaotyczna...

Ja robiłam wszystko, a ona dostawała pieniądze za obecność

– Załatwiłaś już całą korespondencję? Przygotowałaś wykazy, o które cię prosiłam dzisiaj rano? – spytałam. Wszystkie pisma, wychodzące z działu, musiałam osobiście parafować, także i te, które zlecałam do przygotowania Alinie.
– Tak, to znaczy... Mam wszystko w brudnopisie. Ojej, pani Luizo, zaraz skończę. Muszę jeszcze dopracować drobiazgi – powiedziała niechętnie. Był to jej ulubiony zwrot: mam, zrobiłam, ale jeszcze muszę to czy tamto. Nie dałam się zbyć. Wiedziałam przecież, że niczego nie ma, bo od rana biegała po fabryce jak kot z pęcherzem.

Tak było od początku, odkąd szef przydzielił mi Alinę do pomocy. Ja robiłam wszystko, ona brała pieniądze za obecność i nikomu to jakoś nie przeszkadzało, najmniej szefowi. A ja w tej kwestii nie miałam nic do powiedzenia.
– Więc usiądź uprzejmie na tyłku i dopracuj – poleciłam.
– Jutro... – Jutro mnie nie będzie – weszła mi w słowo. – Jutro jadę z naszym kraczolem do Warszawy na trzy dni. Podobno jest jakieś sympozjum, czy coś takiego.
– Z kim? – zapytałam zdziwiona, nie wiedząc, o kogo jej chodzi.
– No, z kraczolem. Niech pani nie udaje, nie widziała pani, jakie on ma krzywe nogi? Jak rasowy dżokej.
– Kto taki? O kim mówisz?
– Rymarski, a kto niby inny? W spodniach to jeszcze jakoś wyglądają, ale bez spodni, czysta rozpacz – roześmiała się złośliwie.
– Moja droga! Nogi szefa zostaw jego żonie i weź się do roboty.
– Pani Luizo, pani udaje, czy pani jest taka naiwna? Jak pani myśli, po co on mnie bierze do tej cholernej Warszawy? Tłumaczka mu potrzebna? Przecież on po niemiecku „szprecha” równie dobrze jak ja i na dodatek lepiej zna terminy fachowe. Stary, obleśny satyr! – powiedziała mściwie. 

Szef szalał na jej punkcie

Alina, pieszczotliwie nazywana przeze mnie Małą, była najmłodszą pracownicą w naszej firmie. Wyglądała wprawdzie młodziutko, jednak trudno przypuszczać, by dwudziestopięcioletnia kobieta nie wiedziała, co robi! Rymarski oszalał dla niej, załatwił etat, płacił i w pracy nie stawiał żadnych wymagań. To znaczy stawiał, ale mnie, nie jej. Ja musiałam za nią wykonać pracę, mnie zaś rozliczał i nie chciał słuchać żadnych uwag na temat „pomocnicy”. Tłumaczyłam mu wiele razy:
– Szefie, dziewczyna jest piękna, milutka, ale zupełnie nieprzydatna. Ani chce, ani umie pracować.
Niezmiennie zaś słyszałam: – To ją naucz
. Ty jesteś kierownikiem, więc ty stawiasz wymagania! Jeżeli próbowałam postawić wymagania, on je anulował. Wyjeżdżając w delegację, zabierał dziewczynę z działu na kilka dni i nawet mnie nie informował. Co miałam w tej sytuacji robić: udawać, że wiem, czy udawać, że nie wiem?

Alina patrzyła na mnie z miną małej złośnicy. Po raz pierwszy postawiła sprawę otwarcie, przyznała, że sypia z szefem i czekała na moją reakcję. Na szczęście byłyśmy w pokoju same.
– A tak konkretnie, o co ci w tej chwili chodzi? – spytałam tonem służbowym.
– O nic! – odpowiedziała z dziwnym uśmieszkiem.
– Jeżeli o nic, to bierz się do roboty. Jeszcze raz ci powtarzam, daruj mi uwagi o kształcie nóg szefa... w spodniach czy bez. To wyłącznie twoja sprawa, jak daleko potrafisz się posunąć dla doraźnych korzyści. Bo na wielką karierę w tej firmie to ty chyba nie liczysz?
– Czemu nie? – zdziwiła się z tym samym, dziwnym uśmieszkiem. – Myśli pani, że krzywe nogi Rymarskiego tak bardzo mnie podniecają, że zapominam o własnych interesach? Coś za coś, pani Luizo, nic za darmo! Zdaje się, że dzisiaj zapłaciłam najwyższą cenę... – przygryzła usta.
– Radek nie godzi się na ten wyjazd. Zagroził mi rozstaniem... nie wiem jeszcze, co zrobię... naprawdę nie wiem! Bohatersko panowała nad łzami. Ręce jej drżały i tylko to drżenie ją zdradzało. Radek, czyli inżynier Radosław Biały, był w naszej fabryce szefem produkcji, figurą znaczną i w dodatku bardzo przystojną. On też stracił głowę dla naszej Aliny, miał jednak tę przewagę nad szefem, że cieszył się wzajemnością i skrzętnie ukrywał swój romans. Wszyscy w fabryce wiedzieli o szefie, natomiast o Radku wiedziałam tylko ja. Wpadał czasem do naszego pokoju, miałam więc okazję sporo rzeczy usłyszeć.
– To nie jest moja sprawa, Alinko, ale inżynier Biały nie jest chyba dla ciebie odpowiednim kandydatem. Myślisz, że w czworokącie: on, żona, oraz dwoje małych dzieci znajdzie się jeszcze miejsce dla ciebie?
– Czy to on pierwszy weźmie rozwód z żoną? – wzruszyła ramionami. – Wystarczy, że powiem słowo... Dzisiaj właśnie mieliśmy decydującą rozmowę: wóz albo przewóz. I przysięgam pani, nie ode mnie ten pomysł wyszedł. Kocham go, gdyby był wolny, nie zastanawiałabym się ani minuty, ale w tej sytuacji... Mam jeszcze swoje zasady.

Nie powiedziałam nic więcej. Zawalona byłam pracą swoją i jej, czas uciekał, nie mogłam więc sobie pozwolić na roztrząsanie spraw prywatnych w godzinach służbowych. To był Aliny problem, jak wybrnie: wybierze karierę czy uczucie, które też nie było takie całkiem czyste. Wolna, samotna dziewczyna i żonaty mężczyzna – jaki tu mógł być wybór? Alina wciąż siedziała za biurkiem, wzdychała, szurała papierami, w końcu znowu wybiegła z pokoju bez słowa.

Nie wiem, czy poszła do Radka, czy do szefa, dość, że do piętnastej nie wróciła. Innej pracownicy dałabym ostrą reprymendę, tej mogłam najwyżej zwrócić uwagę i to bardzo grzecznie. Zawsze miała gotową odpowiedź: szef ją wezwał, była u szefa, pomagała szefowi... Raz sprawdziłam, czy u niego była i tylko zdenerwowałam Rymarskiego:
– Co jest, do cholery?! Teraz i ty zaczynasz dbać o moją moralność? Potrzebna mi była do tłumaczeń, to ją wziąłem! Czy miałam pytać, co sobie tłumaczyli? Taka głupia już nie byłam!

Amory na sympozjum

Alina nie wróciła z delegacji do końca tygodnia. W pracy pojawiła się dopiero w poniedziałek. Pachniała świetnymi perfumami, miała nowy makijaż i nową bluzkę. Wydawała się spokojna i wyluzowana. – Jak było na sympozjum? – spytałam zgryźliwie.
– Sympozjum? – roześmiała się głośno. – Ja to nazywam zupełnie inaczej, ale można i sympozjum, czemu nie. Wie pani, że to słowo pochodzi z greki i pierwotnie znaczyło rozrywkową część uczty, z winem i śpiewami? Bawiłam się średnio, to znaczy wyobrażałam sobie, że nie jestem z kraczolem, tylko z kimś innym i jakoś przeżyłam. Radek o mnie przypadkiem nie pytał?
– Mnie nie pytał – odparłam. Alina poprawiła włosy, pociągnęła usta nową pomadką i wyszła. A jak wyszła, to i zginęła. Kiedy zadzwonił szef, nawet nie potrafiłam powiedzieć, gdzie jest.
– Co z ciebie za kierowniczka – pienił się – jeżeli nie wiesz, co robi twój personel!
– Przecież to jest pana personel, nie mój – odpowiedziałam spokojnie. – I proszę nie krzyczeć, bez krzyków też rozumiem, co się do mnie mówi. Zatkało go i rzucił słuchawkę.

Pracowałam z Rymarskim od piętnastu lat. Byliśmy kolegami, kiedy jeszcze nie był szefem. Czasem, po starej znajomości, gdy nikt nie słyszał, mogłam sobie pozwolić na szczerość, ale tylko czasem. Niemal na moich oczach, ten mały człowieczek zmienił się z miłego, zakompleksionego chłopaka w stuprocentowego bufona z monopolem na rację, z głupią manierą mówienia wszystkim po imieniu i z tysiącem innych wad. Mogłam go cenić jako fachowca, lecz o człowieku zdanie miałam coraz gorsze. Pracowałam jednak i tylko to się liczyło. Starsza córka kończyła liceum, młodsza dopiero zaczynała, nie mogłam sobie pozwolić na czcze gesty, zwolnienia i tym podobne demonstracje. Z jednej mężowskiej pensji nie dalibyśmy rady wykształcić naszych dzieci.

Postanowił awansować Alinę na moje miejsce!

Kilka dni później Rymarski wezwał mnie do siebie. Zaczął coś bąkać o wieloletniej znajomości, o sentymentach i zupełnie nie mogłam się połapać, o co mu tak naprawdę chodziło. Wreszcie wyjaśnił: na stanowisku kierownika chciał mieć wykwalifikowaną siłę z perfekcyjną znajomością języka i dlatego zdecydował się... awansować Alinę na moje miejsce, a mnie zdegradować do stanowiska jej pomocnicy. Dwa razy się upewniłam, czy dobrze słyszę. Byłam rozżalona i zdenerwowana. Wstałam gwałtownie. Na usta cisnęło mi się mnóstwo przykrych słów, miałam ochotę wykrzyczeć temu durniowi prosto w nos, co myślę o jego amorach. Ale powstrzymałam się w ostatniej chwili. Wciągnęłam głęboko powietrze. Postanowiłam jednak wyjść z tej sytuacji z twarzą.
– Obsada stanowisk należy do zarządu. Jeżeli zarząd podtrzyma pana decyzję, odejdę z pracy. Innej drogi nie widzę – odpowiedziałam niezwykle spokojnie. Wyszłam, nie chciałam słuchać jego bełkotliwych zapewnień, jak to bardzo mnie ceni i jaka to jestem dla fabryki nieodzowna.

Właśnie dlatego, że dobrze wiedziałam, ile jestem warta, zdecydowałam się odejść. Wszelkie upokorzenia mają swoje granice. Alina, w przeciwieństwie do mnie, nie była siłą fachową. Przez pół roku niczego się nie nauczyła, niczego nie zrobiła dobrze i samodzielnie. Jeżeli takiego właśnie kierownika potrzebował, jego sprawa. Nie miałam najmniejszej ochoty pracować za Alinę, słuchać jej poleceń i jeszcze zarabiać o połowę mniej.

Takiego zakończenia się nie spodziewałam

Nazajutrz mojej pomocnicy jak zwykle w pokoju nie było. Biegała gdzieś po fabryce. Radek dotrzymał słowa, zerwał z nią po wyjeździe na „sympozjum”, więc najprawdopodobniej znalazła sobie kogoś innego. Zastanawiałam się właśnie, co mam jej powiedzieć, czy podziękować za to, że mnie wykopała, czy przemilczeć tę kwestię? Wpadła nagle do pokoju jak bomba, a za nią sympatyczny Marcin, najdłuższy stażem inżynier w fabryce. Zachowywał się nadzwyczaj swobodnie i poufale, życzył sobie buzi na dzień dobry. Nie ode mnie oczywiście, tylko od niej.
– Przepraszam, a pan co? – spytała zimno Alina. – Przespałam się z panem, bo miałam taki kaprys. Drugi raz jednak już tego nie zrobię, nawet za pieniądze. Proszę nie zawracać mi teraz głowy. Stał tak na środku pokoju z rozdziawioną buzią, z głupią miną i nie wiedział, jak się ma zachować. Pochyliłam się nad swoimi papierami, żeby go jeszcze bardziej nie peszyć. Alina też udawała zapracowaną, więc w końcu wyszedł.
– Dureń! – rzuciła za nim przez zaciśnięte zęby. – Myśli, że jedna marna noc z nim do czegoś mnie zobowiązuje. A potem zwróciła się do mnie. – Podobno chce pani odejść, pani Luizo? Bardzo mądra decyzja. Wracam właśnie od kraczola. Jemu też tak powiedziałam. I powiedziałam mu jeszcze:
– Luiza twierdzi, że masz głowę na karku. Jakąś tam masz, ale co komu po głowie, którą rządzi fujarka! – zaśmiała się. – Wybałuszył ślepia, bo myślał, że rzucę mu się na szyję z podziękowaniami. To idiota, pani Luizo! Przecież ja dobrze wiem, że się na tej robocie nie znam i sto razy mówiłam, że nie mam zamiaru się znać, bo mnie to nudzi. Od przyszłego miesiąca załatwiłam sobie pracę w prywatnej szkole. Wreszcie będę robiła to, co umiem. Zostawimy go z tym całym kramem na łbie, niech się tłumaczy przed zarządem. No a pani gdzie teraz pójdzie? – dodała.

– Nie wiem... właściwie jeszcze nie mam nic na oku... po prostu nie mogłam się zgodzić na jego warunki – odpowiedziałam zaskoczona.
– To kiepsko – szczerze zmartwiła się Alina.  Zawsze jednak może pani zostać, za większą pensję. Niech płaci, jak nie umie ocenić ludzi. Bałwan! Kretyn! – rzuciła pogardliwie. Byłam zaszokowana. 

Nie żałuję swojej decyzji

Alina nie kłamała. Odeszła z fabryki z dnia na dzień. Na pożegnanie uściskała mnie serdecznie.
– Jest pani jedyną osobą w tej firmie, którą polubiłam. I naprawdę nie wiem, jak pani mogła robić wszystko za mnie i nie naskarżyć szefowi.
Mam wyrzuty sumienia... – położyła na moim biurku maleńką maskotkę wykonaną z kamieni z napisem „Twardziel”. Rozczuliła mnie tym bardzo. Całkiem szczerze życzyłam jej, żeby wreszcie znalazła wielką miłość, do której tak tęskniła. Prawdziwą, a nie jakąś tam zastępczą.
– Przyznam pani w sekrecie, że chyba już taką znalazłam – powiedziała z promiennym uśmiechem. – I to na stałe.

Szczęście się uśmiechnęło i do mnie. W ciągu tygodnia znalazłam pracę o wiele lepiej płatną. Chyba nigdy nie zapomnę głupiej miny Rymarskiego, gdy położyłam mu na biurku swoje wypowiedzenie. Cały spocony próbował mnie przepraszać, bełkotał coś o dobru firmy i niepotrzebnej dumie. Mnie ta duma potrzebna była i nie żałuję swojej decyzji. Wyszłam z jego gabinetu z podniesioną głową, nawet nie trzaskając ostentacyjnie drzwiami. Zostawiłam go bez najlepszego pracownika i z piwem, które sam sobie nawarzył. 

 

Czytaj więcej