"Dziecięca miłość wpłynęła na całe moje życie. Nie potrafiłam o niej zapomnieć..."
Zerwałam zaręczyny i pojechałam nad morze, gdzie spotkałam chłopaka o jasnych włosach i brązowych oczach
Fot. 123 RF

"Dziecięca miłość wpłynęła na całe moje życie. Nie potrafiłam o niej zapomnieć..."

"Oboje byliśmy chorowitymi dziećmi. Poznaliśmy się w sanatorium i przez cały pobyt byliśmy nierozłączni. Później przez lata patrzyłam wieczorami na nasze wspólne zdjęcie i pytałam w myślach: „Gdzie jesteś?”. Mama tłumaczyła mi, że moje zachowanie nie jest zdrowe, że wręcz przypomina paranoję. Wiem, że miała rację, ale wiem też, że wielu z nas nie potrafi się rozstać z magią pierwszej miłości. Ja nie potrafiłam..." Urszula, 50 lat

Nie musiałam patrzeć na stare zdjęcie, żeby sobie przypomnieć, jak wyglądał – chłopczyk o jasnych, lekko kręconych włosach i brązowych oczach. Trochę nieśmiały i wstydliwy Piotruś, który nie mówił jeszcze wtedy głoski „er”, został w grudniu 1979 roku nie tylko kompanem moich dziecięcych zabaw, ale i całego życia.

Oboje byliśmy bardzo chorowitymi dziećmi i z tej racji dostaliśmy przydział do sanatorium w Kołobrzegu na całe cztery tygodnie. Ja pojechałam z mamą, a Piotrek z tatą. Zdaje się, choć tego nie mogę pamiętać i zapytać nie mam już kogo, że nasi rodzice bardzo się polubili. A może dotrzymywali sobie towarzystwa, bo widzieli, że między ich dziećmi zrodziła się przyjaźń?

Wspomnienia dodawały mi siły przez całe życie

Pięcioletnia dziewczynka potrafi marzyć o romantycznej miłości, przynajmniej ja potrafiłam. Ale czy chciałam widzieć w Piotrku przyszłego chłopca, narzeczonego czy bardziej braciszka, tego nie wiem. Wiem jednak, że wspomnienie tamtej zimy dodawało mi, w jakimś zapewne magicznym sensie, siły przez całe życie. Bo takie są niewinne i czyste wspomnienia z dzieciństwa.
Poznaliśmy się podczas zabawy andrzejkowej. Mama wystroiła mnie w najładniejszą sukienkę i upięła mi we włosach sztuczny kwiatek. Wieczór wypełniono atrakcjami – były tańce w kole, zabawa w berka i chowanego, słodki poczęstunek. I tak się zdarzyło, że to właśnie mnie Piotruś dał buziaka w czasie gry w „chusteczkę haftowaną”. Podzieliłam się z nim później ciastkiem, i na drugi dzień byliśmy już nierozłączni. Uparliśmy się, że musimy siedzieć razem w czasie posiłków, razem chodzić na gimnastykę i spacery, i oczywiście razem się bawić. On woził swoim wozem strażackim moją lalkę, a ja mu pozwoliłam z pudełka na biżuterię z jarzębiny zrobić sobie garaż. Byliśmy jednomyślni, bardzo zgodni i nierozłączni. Mama przez wiele lat wspominała później tę naszą przyjaźń, żałując, że nie zadbała o to, by kontakt się między nami nie urwał. Trudno, żeby niepiśmienne jeszcze dziecko obiecywało drugiemu, że będzie słać listy, a zapewne mama nie chciała obarczać tym ojca Piotrka. Wiadomo, to były inne czasy.

Piotruś był bardziej chorowity ode mnie

Mój dziecięcy przyjaciel był jednak bardziej chorowity ode mnie – ja tylko często łapałam anginę czy przeziębienie, on miał chore serce. Nie mógł za szybko biegać, w dodatku niewyraźnie mówił i wielu naszych rówieśników śmiało się z niego i go przedrzeźniało. Stawałam więc w jego obronie. Raz nawet pobiłam się z innym chłopcem, który popchnął Piotrka, a gdy mój przyjaciel się wywrócił, zaczął się z niego wyśmiewać. Mama zmyła mi głowę za tę bójkę, ale chyba była dumna, że rośnie jej silna dziewczyna z charakterem. Ta moja siła została wystawiona na próbę, kiedy Piotrek stracił przytomność podczas bitwy na śnieżki. Było w tym trochę mojej winy, bo namówiłam go, żeby się koniecznie ze mną bawił i goniłam go ze śnieżną kulką przez pół podwórka. Jego serduszko nie wytrzymało takiego wysiłku i zaczęło wariować. Przestraszyłam się, a przecież pięcioletnie dziecko nic nie wie o udzielaniu pomocy. Na szczęście zaczęłam krzyczeć i tym krzykiem ściągnęłam rodziców oraz lekarza. Okazało się, że to nic poważnego, a życie Piotrka nie jest w niebezpieczeństwie. Musiał jednak przez kilka dni leżeć w łóżku pod opieką pielęgniarki.
Pamiętam, że codziennie go odwiedzałam i choć początkowo nie pozwalano mi za długo przy nim siedzieć, pielęgniarka szybko zauważyła, że gdy przychodzę, Piotrusiowi poprawia się nastrój. To właśnie wtedy obiecałam przyjacielowi, że zawsze będę się nim opiekować. Tylko nie miałam jak tej obietnicy spełnić.
Miesiąc to przecież tak mało, więc minął niepostrzeżenie. Nie mając świadomości, że możemy już się więcej nie zobaczyć, pożegnaliśmy się z Piotrkiem, dając sobie na pamiątkę po bursztynku znalezionym na plaży. Niby takie nic, a zachowałam go jak talizman i mam do dziś.

Jako nastolatka często o nim marzyłam

Wiedziałam, że Piotrek mieszka na drugim końcu Polski, więc nie liczyłam na przypadkowe spotkanie na ulicy. Ale przez wiele lat, kiedy gdzieś z rodzicami wyjeżdżaliśmy, zwłaszcza nad morze, miałam nadzieję, że go wypatrzę w tłumie. I oczywiście wiele razy wydawało mi się, że go widzę, bo wyobrażałam sobie, jak dorasta, zmienia fryzurę i porzuca ortalionowe spodnie na szelkach na rzecz modnych dżinsów.
Jako nastolatka zaczęłam marzyć, że temu przypadkowemu spotkaniu towarzyszą uczucia, że poznajemy się na nowo i zakochujemy. Chciałam go widzieć w każdym nowo poznanym chłopcu, więc siłą rzeczy podobali mi się tylko brązowoocy blondyni. I nawet jeśli wiedziałam, że to przecież nie może być on, każdego z nich pytałam, czy chorował jako dziecko na serce, czy jeździł do sanatorium z tatą. Jeżeli z kimś się umawiałam, chciałam, żeby był to ktoś choć troszkę do Piotrka podobny. A jednak ciągle czułam niedosyt. Patrzyłam wieczorami na nasze wspólne zdjęcie, zrobione podczas zabawy w haftowaną chusteczkę, i pytałam w myślach: „Gdzie jesteś?”. Mama widziała to i bardzo się martwiła. Wielokrotnie tłumaczyła mi, że moje zachowanie nie jest zdrowe, że wręcz przypomina paranoję. Wiem, że miała rację, ale wiem też, że wielu z nas nie potrafi się rozstać z magią pierwszej miłości.
Dopiero kiedy dorosłam, zdałam sobie sprawę z bezsensowności tych poszukiwań. Co więcej, zrozumiałam, że postępując w ten sposób, nie pozwalam sobie na szczęście, bo kocham się w marzeniu, w ideale.

Postanowiłam więc raz na zawsze o Piotrku zapomnieć

Po maturze poszłam na studia, poznałam nowych ludzi i zakochałam się w koledze z grupy, Tomku. To był taki szarmancki blondyn, żywy, towarzyski, lubiący potańczyć i rzucić ciężkim żartem.
Mama była wniebowzięta, bo obawiała się, że te moje marzenia zrobią ze mnie starą pannę. Zaręczyliśmy się z Tomkiem i mieliśmy wziąć ślub zaraz po skończeniu studiów. Mną jednak nagle zaczęły targać wątpliwości. Zastanawiałam się, czy jestem z nim szczęśliwa, czy może chcę się związać z mężczyzną na całe życie, bo tego pragnie rodzina, bo już najwyższy czas...
Wreszcie zrozumiałam, że nie chcę jeszcze wychodzić za mąż, że lubię Tomasza, ale go nie kocham. Zerwaliśmy więc, choć nie obyło się bez łez – płakał Tomek, płakała też, niestety, moja mama.

Spotkałam swą dziecięcą miłość

Żeby uspokoić tę burzę uczuć, jaka towarzyszyła rozstaniu, pojechałam z przyjaciółmi nad morze. Dołączył do nas potem kolega z kilkorgiem znajomych. Od razu zwróciłam uwagę na cichego, spokojnego chłopaka o pięknych brązowych oczach i jakże miłym imieniu: Piotrek. Niemal od pierwszej chwili targało mną przeczucie, że oto spotkałam swoją dziecięcą miłość. Jednak obiecałam sobie wiele lat wcześniej, że nie będę jej szukać, więc nie pytałam ani o sanatorium, ani o problemy z sercem, ani o ulubiony wóz strażacki – zwłaszcza że początkowo znajomość utrzymywaliśmy listownie. Zakochałam się w Piotrku, bo był dokładnie takim facetem, jakiego sobie wymarzyłam. Dopiero po wielu latach wspólnego życia mój mąż powiedział mi przy lepieniu pierogów, że jako dziecko był z tatą w sanatorium, bo chorował na serce. Uśmiechnęłam się wtedy i spojrzałam na niego czule. Dlaczego nie zapytałam wprost, czy mąż jest moim przyjacielem z dziecięcych lat? Być może dlatego, że jestem tego pewna od pierwszej chwili. Ale też dlatego, że życiu bardzo potrzeba odrobiny magii i tajemnicy.

 

 

Czytaj więcej