"Rozpaczliwie pragnęłam dziecka, żeby zatrzymać Jakuba. Podświadomie czułam, że to małżeństwo wymyka mi się z rąk. Myślałam, że to dla nas najlepsze wyjście, ale życie mnie zaskoczyło..." Ewa, 39 lat
Kobieta siedząca naprzeciwko mnie gładziła się po wyraźnie zaokrąglonym brzuchu. Szczęściara... Nie potrafiłam myśleć o niej inaczej. Mimowolnie położyłam dłoń na własnym brzuchu. Płaskim jak deska. In vitro, które przeszłam w maju, miało być naszą ostatnią szansą. Nikt z nas nie powiedział tego wprost, ale tak to czułam.
Dziecko miało posklejać małżeństwo, stać się tym, na czym moglibyśmy się oboje skupić, zamiast obrastać w kolejne pretensje. Pobraliśmy się dość szybko, bo zaledwie po pół roku namiętnej znajomości. Nie byliśmy pierwszej młodości, więc uznaliśmy, że nie ma co tracić czasu na wieczne randkowanie. Ja zakochałam się w mocnych ramionach i cudownym poczuciu humoru Kuby, on twierdził, że z nikim nie rozumiał się aż tak dobrze. No cóż... Do pewnego czasu. Problemy zaczęły się wkrótce po tym, jak zorientowaliśmy się, że coś nie gra. Po dwóch latach seksu bez zabezpieczenia ciąży ciągle nie było. A oboje bardzo jej pragnęliśmy. Kuba pracował jak szalony, brał dodatkowe dyżury w pracy. Narzekałam na to czasem, ale wtedy on mówił:
– To wszystko po to, żeby zapewnić naszemu dziecku najlepszy start. Kochałam go za to. I cierpiałam, że nie mogę mu dać upragnionego potomka. W końcu udaliśmy się do kliniki leczenia niepłodności i poddaliśmy się badaniom. Okazało się, że mam niedrożne jajowody, czemu jednak szybko zaradzono w szpitalu.
– Teraz będzie dobrze – cieszyliśmy się oboje, ale kolejne trzy cykle zakończyły się jak zwykle, czyli znienawidzoną miesiączką.
– Niepłodność idiopatyczna – orzekł w końcu lekarz prowadzący.
– Co to znaczy? – zdenerwował się Kuba.
– Po prostu nie ma medycznej przyczyny. Nie chce zaskoczyć, i tyle. To może być kwestia psychiki, czegokolwiek.
– Kwestia psychiki? – Kuba spojrzał na mnie dziwnie, kiedy wyszliśmy z gabinetu. Dostrzegłam w jego oczach pretensję.
– Uważasz, że to moja wina? – spytałam.
– A czyja? Przecież ja bardzo chcę, a moje nasienie jest w porządku.
– Nie przesadzaj – żachnąłem się. – Masz wyniki w dolnej granicy normy.
– Ale jednak w normie. Nie wmawiaj mi, że to ja. Może nie dość chcesz? Mówiłem, żebyś nie piła tyle wina, to na pewno nie pomaga.
– Nie rób ze mnie alkoholiczki! – wściekłam się. – Poza tym lekarz powiedział, że czerwone wino wpływa dobrze na śluzówkę macicy.
Taką właśnie terminologią się posługiwaliśmy. Śluzówka macicy, jajowody, nasienie, owulacja. Mało romantyczne, ale konieczne w naszej sytuacji. Mimo że ostro zareagowałam na słowa Kuby, tak naprawdę czułam się winna... Miałam pretensje do samej siebie, bo podskórnie czułam, że to przeze mnie. „Może to kwestia wieku...”, dołowałam się. Zwłaszcza wtedy, kiedy Kuba brał dodatkową robotę i sama spędzałam wieczory, a zdarzało się to coraz częściej...
– A co będzie, jeśli jednak nie zajdę w ciążę? – zapytałam go któregoś dnia.
– Jak to: nie zajdziesz? Musisz zajść!
– Jak to: muszę?! – Nagle zrodził się we mnie bunt. – Ja niczego nie muszę! Jeśli już, to my musimy, to nasza wspólna sprawa! Może gdybyś mniej pracował, mielibyśmy większe szanse.
– Czasami to aż nie chce mi się wracać do domu, wiesz? – powiedział wtedy.
Do in vitro jednak podeszliśmy. Ja się uparłam, że musimy spróbować, bo z każdym kolejnym miesiącem nieudanych prób i kolejnych kłótni coraz gorzej się czułam. I rozpaczliwie chwyciłam się możliwości posiadania dziecka tylko po to, żeby zatrzymać męża. Podświadomie czułam, że to małżeństwo wymyka mi się z rąk.
Pewnie gdy podchodzi się do zabiegu w takim stresie i z takimi oczekiwaniami, nie ma prawa się udać. I tak było z nami. Straciliśmy piętnaście tysięcy złotych. Zarodków mieliśmy tylko trzy i podano mi je wszystkie, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo ciąży. Te dwa tygodnie, które dzieliły mnie od transferu do próby ciążowej, były najgorsze w moim życiu. Mieszanina strachu, nadziei i strasznych pretensji do Kuby. Że jest zimny, że nie dość kibicuje. Tylko że jemu już chyba nie zależało.
Powiedział, że czuje się nieszczęśliwy i że lepiej się rozwieść, kilka dni po tym, jak odebrałam wyniki badania krwi na obecność ciąży. Oczywiście, ciąży nie stwierdzono. Nie spodziewałam się niczego innego.
– Teraz musisz?! Teraz?! – histeryzowałam.
– A kiedy? Kiedy jest najlepszy moment? – zapytał retorycznie.
Kuba był rozsądnym facetem i nie mogłam nie przyznać mu racji. Zresztą... Tak w głębi duszy nie cierpiałam jakoś specjalnie. Po prostu wydawało mi się, że tak trzeba. Że powinno się cierpieć, będąc kobietą przed czterdziestką, bezdzietną i zupełnie samą. Myślałam o tym, że nie spotka mnie już nic dobrego. Przecież nawet jeśliby na mojej drodze jakimś cudem pojawił się facet, nie mogłabym zaciągnąć go od razu do kliniki leczenia niepłodności. Takie rzeczy muszą potrwać. A ja nie miałam czasu.
– I co mam teraz zrobić? – zapytałam Kubę w nadziei, że skruszę jego serce, że może przemyśli swoją decyzję. Tylko że tak naprawdę sama doskonale wiedziałam, że nasz związek w jakimś sensie się wyczerpał.
Oddaliliśmy się na tyle, że nie da się tego posklejać. Sama czułam, że jest to niemożliwe. Kuba wydawał się wręcz zadowolony, że in vitro nam nie wyszło. Uciekał ode mnie. A te jego dodatkowe prace... Nagle mnie olśniło.
– Masz kogoś?...
– Nie – odpowiedział, ale dobrze go znałam, więc od razu zorientowałam się, że kłamie. I kłamał, choć do końca utrzymywał, że to moje urojenia i że żadna inna kobieta nie ma z tym nic wspólnego.
Jednak po rozwodzie bez orzeczenia o czyjejkolwiek winie przestał się kryć. Zobaczyłam ich razem w galerii handlowej. Szli za rękę, a ona miała zaokrąglony brzuch. Aż tak nigdy nie płakałam... Na dodatek pośród tłumu ludzi, którzy patrzyli na mnie jak na wariatkę, tylko jedna kobieta zapytała ze współczuciem, czy może mi jakoś pomóc. Pokręciłam głową. Mimo to wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do toalety. Kazała przemyć twarz zimną wodą i podała papierowy ręcznik.
– Cokolwiek się dzieje, minie – powiedziała, żeby dodać mi otuchy.
Nikt nigdy nie zrobił dla mnie tyle dobrego, a ja nawet jej nie podziękowałam. To dlatego, że po prostu nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa.
Dziesięć miesięcy później poznałam Marcina. Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby mijał mnie na ulicy, ale spotkaliśmy się na imprezie, na którą wyciągnęła mnie koleżanka. Marcin robił za barmana. Kiedy przyrządzał mi drinka, zamieniliśmy kilka słów. Znał się na alkoholach i na kinie, bo rozmowa zeszła na ten temat. Zaskoczył mnie, bo nie sądziłam, że z jakimkolwiek mężczyzną będę miała szansę porozmawiać o moim ukochanym kinie skandynawskim. Na przykład Kuba uważał, że to nudziarstwo. I nagle uznałam, że Marcin wygląda całkiem niczego sobie.
– Idź na całość – poradziła mi koleżanka. – To świetny facet...
No i poszłam. Tej samej nocy wylądowaliśmy u niego w mieszkaniu.
– Jesteś cudowna – szeptał.
– Ale niepłodna – zaśmiałam się gorzko. Chyba wypiłam za dużo, skoro odkryłam się aż tak. Marcin nie spłoszył się.
– Czyli nie muszę z tobą uważać? – Wyraźnie się ucieszył.
Fajnie było znowu uprawiać seks. Cieszyć się tym. Bez celu, bez żadnego napięcia. Tyle że następnego dnia przyszło otrzeźwienie. – Boże, co ja zrobiłam! – mówiłam koleżance przez telefon. – Poszłam na całość z facetem poznanym dopiero co, na dodatek bez prezerwatywy!
– Ale przecież... – Iga urwała, bo najwyraźniej źle mnie zrozumiała.
– Nie chodzi mi o ciążę, tylko o jakąś chorobę! – wyjaśniłam.
– E, to porządny facet, więc raczej nie ma się o co martwić.
Porządny, nie porządny, wolałam sprawdzić. Stąd moja wizyta u ginekologa. Zbierałam się trochę, ale w końcu udało mi się wybrać. Teraz, patrząc z zazdrością na kobietę w dżinsowej sukience, układałam sobie w głowie, co powiem lekarzowi. Ja, kobieta dojrzała, a zupełnie nieodpowiedzialna. Tyle z tego dobrego, że Marcin wziął ode mnie numer telefonu, że poszliśmy do kina, potem na kolację. On wciąż naciskał na kolejne spotkanie. Miałam ostatnio dużo pracy, więc migałam się, bo w sumie przecież nawet nie byłam w Marcinie zakochana. Jednocześnie jednak wiedziałam, że w końcu się zgodzę. Bo wtedy u niego podobało mi się i chciałam więcej. Lekarz wysłuchał mojej opowieści bez słowa komentarza, później mnie zbadał, a potem zasiadł przy biurku. – Wypiszę pani skierowanie na badania, ale najpierw musimy ustalić coś innego.
– Czyli?
– Proszę zrobić test ciążowy z krwi. Wydaje mi się, że w macicy może być pęcherzyk ciążowy...
– Ale przecież... – Nie chciałam wierzyć w to, co słyszę. Powiedziałam o in vitro i o niepłodności.
– To się często zdarza, proszę pani – odparł lekarz. – Czasem może chodzić wyłącznie o nieodpowiedniego partnera. Jakub nieodpowiednim partnerem? Mój Boże, nigdy nie pomyślałabym o tym w ten sposób. A jednak. Dwa tygodnie później ciąża została potwierdzona. Marcin szalał z radości, a ja... Ja zakochałam się w nim bez pamięci.