"Mój mąż nie pił, nie bił, nie zdradzał... Co z tego, skoro przestałam go kochać..?"
Po 10 latach małżeństwa postanowiłam odejść i wrócić do rodzinnego domu.
Fot. 123RF

"Mój mąż nie pił, nie bił, nie zdradzał... Co z tego, skoro przestałam go kochać..?"

"Dwa lata temu zrozumiałam, że nie mam już siły ciągnąć tej farsy, jaką stało się moje małżeństwo. Mijaliśmy się z mężem praktycznie jak obcy ludzie. Nie rozmawialiśmy ze sobą, tylko wymienialiśmy informacje. Odejście od niego było najtrudniejszą decyzją w moim życiu. Wkrótce okazało się, że najwłaściwszą..." Ewa, 36 lat

Pakowałam się i płakałam. Swoją decyzję przemyślałam milion razy, a mimo to do końca nie wierzyłam, że to robię. Że właśnie definitywnie zamykam pewien rozdział swojego życia... Choć nie umiałam już żyć z moim mężem, dzieliliśmy mnóstwo wspomnień, zarówno tych dobrych, jak i złych. Mieliśmy dom, dziecko, kredyt. I teraz ja z tego wszystkiego rezygnowałam. Uciekałam z domu i od kredytu, zabierałam dziecko i wyjeżdżałam z Poznania. Chciałam zacząć nowe życie, tyle że jak na ironię – wracałam do starego, do swojej rodzinnej miejscowości, do domu rodziców. Nasz synek, Maciek już tam był, od tygodnia. Chciałam mu oszczędzić goryczy wyprowadzki z domu. Łudziłam się, że sześciolatek niewiele z tego wszystkiego rozumie.

Moment pożegnania był bardzo trudny dla nas obojga

– Wszystkie książki zabierasz? – w drzwiach pokoju stanął Marek. Blady jak ściana, w ciągu miesiąca postarzał się chyba o 10 lat.
– Tylko tyle, ile zmieszczę w aucie... Myślałam przede wszystkim o biblioteczce Maćka...
– Zostaw trochę jego książeczek – przerwał mi mój jeszcze mąż. – Przecież... będzie tu przyjeżdżał. Niech ma choć ułamek starego życia. Głos mu drżał. Uparcie wpatrywałam się w wieko pakowanego właśnie kartonu, żeby się nie rozpłakać.
– Ewa... – zaczął.
– Marek, ja już postanowiłam – nie pozwoliłam mu dokończyć. – I nie zmienię zdania. Mimo że starałam się mówić spokojnym tonem, czułam, że jestem na granicy histerii. On to wyczuł. Podszedł szybko i mnie przytulił. Pierwszy raz od dawna nie zdrętwiałam, nie czułam się jak kłoda drewna, nie bałam się, że to wstęp do czegoś, na co kompletnie nie miałam ochoty. Mężczyzna, który przez 10 lat był moim mężem, a niebawem miał nim przestać być, po prostu chciał mnie pocieszyć. 
– Kiedy przyjedziesz do małego? – spytałam, odrywając się od Marka.
– Postaram się w najbliższy weekend... Nie patrząc na niego, wyciągnęłam chusteczki. Wytarłam nos.
– Pomożesz mi pakować kartony do auta? Jakiś kwadrans później zamykaliśmy bagażnik. Stanęliśmy bez słowa przy aucie. Było ciepło, wiosna pełną gębą. Tulipany, które wysadziłam przed domem jeszcze jesienią, właśnie rozkwitały. Lubiłam tę późną odmianę. Znowu mnie zakłuło w sercu, musiałam się odwrócić, bo wszystko, dosłownie wszystko, przywoływało wspomnienia. A tuż za nimi podążały wodospady łez.
– Jadę – rzuciłam w przestrzeń.
– Trzymaj się – powiedział tylko. Tutaj słowa były niepotrzebne. Wsiadłam do samochodu i nie odwracając się za siebie, wyjechałam z osiedla.

Mijaliśmy się jak obcy ludzie

Decyzja o rozwodzie kiełkowała we mnie od kilku lat, bo nie umieliśmy się z Markiem dogadać. Przez długi czas wmawiałam sobie, że wszystko da się uratować. Że nie ma idealnych par, każdy ma kłopoty, a sztuką jest umieć z nimi walczyć. My długo umieliśmy... Dopiero jakieś dwa lata temu zrozumiałam, że nie mam już siły ciągnąć tej farsy, jaką stało się moje małżeństwo.
Mijaliśmy się z mężem praktycznie jak obcy ludzie. Nie rozmawialiśmy ze sobą, tylko wymienialiśmy informacje. Dobrze, że mieliśmy dziecko, bo to ono dostarczało nam tematów do smętnych pogawędek. Kłopoty z Maćkiem, chodzenie na dywanik do dyrektorki przedszkola, a potem w zerówce. To tak naprawdę nas łączyło: problemy. Miłości już nie było. Dlaczego nie odeszłam wcześniej? Bałam się, że nie dam sobie rady... Mamy XXI wiek, wokół pełno feministek, a kobiecie wciąż ciężko się utrzymać samej.
Po studiach polonistycznych dostałam pracę w agencji reklamowej. Brzmiało dumnie, a w rzeczywistości oznaczało ślęczenie nad ulotkami dla banków, projektowanie wizytówek i plakatów wyborczych lokalnych polityków. Nic, czym mogłabym się pochwalić. Zarobkami też nie. Żeby coś więcej sobie dorobić, musiałam zostawać po godzinach, a wtedy Marek zajmował się Maćkiem. Frustrowało mnie to, że z samej pensji nie zarobię na nowe kozaki czy płaszczyk. Czułam się niedocenianym pracownikiem i wyrodną matką...

Łatwo odejść, ale jak utrzymać siebie i dziecko?

Jak w sytuacji, kiedy moja pensja starczała na pokrycie raty kredytu i kilka wizyt na zakupach w hipermarkecie, odejść od męża? Jak utrzymać siebie i dziecko? No, nie dało się. Trzymałam się więc Marka i naszej wygasłej miłości, wmawiając sobie, że robię to dla dobra syna. Dopiero pół roku temu, podczas świąt Bożego Narodzenia, kiedy siedziałam przy wigilijnym stole, zrozumiałam, że tak dłużej nie mogę. Miałam 36 lat, z czego kilka ostatnich zmarnowałam na niekochanie. Nie chciałam w tym stanie trwać kolejnych 30 lat. Nie chciałam spędzać nocy w łóżku z facetem, do którego nie miałam ochoty się przytulić.
Długo analizowałam swoją sytuację i w końcu do głowy przyszło mi szalone rozwiązanie. Skoro nie poradziłabym sobie sama w dużym mieście, może powinnam wrócić do rodzinnego domu? Moi rodzice zawsze ubolewali nad faktem, że po studiach zostałam w Poznaniu. Twierdzili, że niczego tam nie osiągnę, że moje miejsce jest przy nich, w domu, który wybudowali dla mnie... Długo śmiałam się z tych ich wizji. Tymczasem po 10 latach okazało się, że mieli rację.
Moja decyzja ich ucieszyła, chociaż nie umieli się pogodzić z faktem, że przeprowadzam się sama, bez Marka.
– W naszej rodzinie ludzie się nie rozwodzą – powtarzał ojciec.
– No, właśnie wprowadzam nową świecką tradycję – odburknęłam w końcu. – I chcę wiedzieć, czy mi pomożecie!
– Oczywiście, że tak, dziecko, jak możesz w ogóle w to wątpić? – załamała ręce mama. – Nareszcie ktoś się zajmie tym biednym chłopczykiem...
No tak, zawsze słyszałam, że średnio sprawdzam się jako matka. Za chłodno go ubieram, niewystarczająco karmię. No i powinnam mniej pracować, bo dziecko potrzebuje matki w domu. „No to teraz będzie miało!”, zarzekałam się w myślach. Od września zamierzałam iść do pracy, do podstawówki, w której sama kiedyś się uczyłam. Miał się tam zwolnić etat polonistki i głównie dlatego zdecydowałam się pożegnać Poznań.

Powrót do rodzinnego domu

Do Sulechowa przyjechałam wykończona. Nie tylko fizycznie. Jechały ze mną smutne myśli, czułam się zmęczona psychicznie.
– Zjesz obiad? – przywitała mnie mama. Uśmiechnęłam się pod nosem. Poczułam się, jakbym znowu była nastolatką albo studentką, która zjeżdżała do rodziców tylko po to, żeby się najeść... Przez sekundę przestraszyłam się, że nie wytrzymam tego nowego życia z rodzicami. Że już nie umiem z nimi mieszkać, funkcjonować w ich rytmie.
– Mamo! Wiesz, gdzie byłem z dziadkiem?! – na moje powitanie wybiegł Maciek. – Na prawdziwej wsi! – ekscytował się. Widząc jego radosną buźkę, pomyślałam, że robię to dla niego. Będzie rzadziej widywał ojca, ale będzie miał rodzinę, o której w Poznaniu mogliśmy tylko pomarzyć. Tam nie mieliśmy nikogo bliskiego. Może dlatego nam się z Markiem nie udało? Byliśmy dla siebie całym światem, a czasem świat to po prostu za mało...
Przez pierwsze dni próbowałam się urządzić, ogarnąć mój stary pokój. W gościnnym zamieszkał Maciej. Ogromnie się cieszył, kiedy pojechaliśmy wybierać nowe meble.
– Tata pomoże nam je złożyć? – dopytywał się. – A tak w ogóle kiedy on przyjedzie? Boże, uczyłam się zachowywać kamienną twarz w takich sytuacjach. Niekiedy jednak nie wytrzymywałam. Leżałam wieczorami pod kołdrą w swoim pokoju i płakałam. Miałam wrażenie, że już nic dobrego mnie nie czeka. Mama starała się mnie wspierać – tyle, ile umiała. Ojciec raczej się dystansował. Kochał mnie, ale nie potrafił zrozumieć mojej decyzji. Podsłuchałam kiedyś, jak mówił, że to moja fanaberia.

"Wujek" Daniel

Któregoś popołudnia byłam sama w domu – rodzice zabrali Maćka nad jezioro. Ja chciałam poświęcić ten czas na chałturę dla agencji. Szef jakoś przebolał moje wypowiedzenie i od czasu do czasu podsyłał mi coś do roboty. Pewnie dlatego dzwonek do drzwi wcale mnie nie ucieszył. Ktoś odrywał mnie od pracy. Niechętnie zamknęłam wieko laptopa i poszłam otworzyć drzwi. W progu stał Daniel. Właściwie wujek Daniel, a właściwie to nie wiedziałam, jak się do niego zwracać.
– Cześć, Ewa, miło cię widzieć – uśmiechnął się na mój widok. – Co słychać? Jak w szkole? – puścił oko. Na te słowa musiałam się roześmiać. Daniel był przyjacielem domu chyba od 100 lat. Pracował kiedyś razem z ojcem w urzędzie miasta. Tata był od niego kilka dobrych lat starszy, może dlatego Daniel traktował go jak mentora? Z czasem przekształciło się to w przyjaźń. Na tyle bliską, że bardzo często u nas bywał.
Jak byłam mała, nazywałam go nawet „wujkiem”. Przestałam tak mówić gdzieś w okolicach matury, bo jak patrzyłam na tego przystojnego mężczyznę, „wujek” nie chciał mi przejść przez usta. Moje koleżanki z liceum się w nim kochały. Był uroczy, miał przyjemny, niski głos, którym prawił komplementy. Dziewczyny były zauroczone. Tylko w stosunku do mnie Daniel był oszczędny w słowach. Miał w zanadrzu standardowe pytanie: „Jak w szkole?”. Nawet jak byłam już na studiach i przewracałam oczami, kiedy o to pytał.
– O szkołę należy pytać od września – wróciłam do rzeczywistości. – Wtedy zaczynam tam pracę...
– A teraz co? Obijasz się?
– Niekoniecznie. Akurat siedzę nad zleceniem – bąknęłam.
– Czyli przeszkadzam? Nie mam szans na herbatę? – zmartwił się.
– W sumie... Mogę zrobić sobie przerwę – zdecydowałam. – Robota nie zając...
Po chwili Daniel siedział na „swoim” miejscu za kuchennym stołem, a ja czekałam, aż czajnik zacznie szumieć. Ciszę panującą w pomieszczeniu można było kroić nożem.
– Jak ci tutaj, Ewunia? – odezwał się nagle.
– Dobrze, wróciłam na stare śmieci, nie mam na co narzekać... – starałam się mówić lekkim tonem.
– A tak naprawdę?
Zamarłam z saszetką Earl Greya w dłoni. – Beznadziejnie. Nie wiem, jak sobie poradzę. Kompletnie nie wiem... – wyszeptałam.
Daniel wstał, podszedł do mnie i niezdarnie pogładził moje plecy.
– Dasz radę, jesteś dzielną dziewczynką. Zawsze byłaś silna, a ja zawsze cię za to podziwiałem – wyznał.
Nagle zapragnęłam, żeby mnie przytulił. Tak dawno nikt tego nie robił! A Daniel chyba czytał w moich myślach, bo nagle wylądowałam w silnych ramionach.
– A mówiłem, że to nie jest facet dla ciebie, od początku mi się nie podobał – wyrzucał z siebie „wujek”, kiedy zaczęłam szlochać. – Powtarzałem twojemu ojcu, że jeśli ktoś cię kiedyś skrzywdzi, nogi z dupy powyrywam. Czy mam jechać w związku z tym do Poznania? – żartował.
– Nie, dziękuję, ale będę o tym pamiętać... wujku – pociągnęłam nosem.
– Już daj spokój z tym wujkiem, mów mi po imieniu. Masz tutaj znajomych? Co robisz wieczorami? – zarzucił mnie pytaniami.
– Unikam ludzi, bo... wstyd mi – przyznałam. – Spieprzyłam swoje życie.
– Nie mów tak, masz Maćka! – żachnął się Daniel. – Kiedy sam się rozwodziłem 10 lat temu, myślałem podobnie. Ale ja nawet dzieci się nie doczekałem...
Zaczęliśmy rozmawiać. Długo, szczerze, od serca. Gdy usłyszałam powracających do domu rodziców, miałam niedosyt. Nie chciałam się rozstawać. Daniel był znakomitym towarzyszem – inteligentny, wrażliwy i... dojrzały. Nagle zrozumiałam, że chyba to mi zawsze przeszkadzało w Marku, moim równolatku. Miał jeszcze kiełbie we łbie.

Zasłużyłam na miłość

Przez kilka następnych tygodni Daniel często u nas bywał. Najpierw udawał, że przyjeżdża do ojca. Potem zaczął mnie wyciągać z domu – jechaliśmy do kina do Zielonej Góry albo z Maćkiem do palmiarni. Czekałam na te wizyty, na rozmowy. Zdarzało się, że dzwoniłam do Daniela pod byle pretekstem.
– Wiesz, mała, ile już rozmawiamy? – zapytał pewnego razu. – Prawie godzinę!
– Rany, ale to głupie... – zmieszałam się.
– Pewnie, bo mogłabyś do mnie przyjechać i  nie tylko pogadalibyśmy w cztery oczy, ale i wino bym otworzył. Co ty na to? Przyjechać po ciebie? – kuł żelazo, póki gorące.
– W sumie... czemu nie? Spanikowana zarzucałam na siebie sukienkę. „Czy ja jadę na randkę?”, pytałam siebie. Tego wieczoru do niczego nie doszło. Ja byłam za bardzo spięta, a Daniel za mądry. Muszę jednak przyznać, że patrzyłam na niego głodnym wzrokiem, a moje myśli były wyjątkowo kosmate...
– Coś często się widujesz z Danielem – bąknęła mama następnego dnia.– Czego on od ciebie chce, staruch jeden? – Jaki staruch? – próbowałam obrócić słowa rodzicielki w żart. – Tylko 17 lat starszy ode mnie!
– O dużo za dużo!
– Mamo, z równolatkiem mi nie wyszło, więc może powinnam spróbować szukać szczęścia w innej grupie wiekowej?
– Ojciec się załamie, jak się dowie... – pokręciła głową zniesmaczona. Nic nie odpowiedziałam. Wiedziałam jedno. Miałam za sobą 10 lat nieszczęśliwego życia. Teraz chciałam czegoś innego. Z kim innym. Wbrew temu, co sądzą inni. W końcu zasłużyłam na miłość. I na Daniela też. 

Czytaj więcej