"Kamil strasznie mnie wkurzał: nie płacił alimentów na czas, ciągle coś kombinował… Kiedy kolejny raz nie przyszedł po córkę, zastanawiałam się, gdzie baluje? A może poznał jakąś kobietę, z którą pojechał w góry zamiast spotkać się z Lenką? Długo nie mogłam zasnąć, a gdy w końcu mi się udało, obudził mnie telefon. To był on. Spojrzałam na godzinę – piąta rano! Czułam, że coś się musiało stać..." Sonia, 35 lat
Znowu się spóźniasz z pieniędzmi – powiedziałam do mojego byłego męża, starając się zachować spokój, bo bałam się, że gdy podniosę głos, nasza córka usłyszy. W wieku jedenastu lat rozumiała już dużo. Nasz rozwód był dla niej trudny, nie chciałam, żeby jeszcze czuła się wplątana w kwestie finansowe.
– Już niedługo – westchnął. – Za parę dni.
– Dziecku nie można powiedzieć, że będzie jeść za parę dni. Albo że za parę dni kupię mu nowe buty, kiedy się stare rozpadły. Jest zimno, ma chodzić w trampkach?
– Ja…
– Tak, wiem – parsknęłam. – Ty cały rok potrafiłeś łazić w adidasach. Ale to jest dziecko i ma wrażliwy organizm. Chcesz, żeby odmroziła stopy?
– Za parę dni. Jak mi się uda, to wcześniej. Jeśli będę mieć gotówkę, to podjadę i podrzucę.
– Znowu mam pożyczać od moich rodziców?
– Postaram się jutro rano.
Tak od jakiegoś czasu wyglądały nasze rozmowy, męczyło mnie to coraz bardziej. Uważałam, że mimo trzydziestu pięciu lat Kamil nadal nie wydoroślał.
Gdy się poznaliśmy, lubił się bawić, wyjeżdżał z kolegami na wędrówki po górach. Raz, już po ślubie, zanim jeszcze byłam w ciąży, pojechałam z nim zimą w te góry. Wypożyczyliśmy narty, ale on już pierwszego dnia oznajmił, że „trzeba będzie kupić”. Długo trwało, zanim mu to wyperswadowałam, ostatecznie to, że zaszłam w ciążę, przeważyło, ale nie był to nasz pierwszy ani ostatni konflikt o sposób, w jaki wydajemy pieniądze.
– Mamy całkiem przestać żyć? – burknął kiedyś. – Tylko dziecko i dziecko. My też powinniśmy mieć coś z tego życia.
Chyba wtedy po raz pierwszy poczułam wobec niego jakiś dystans. Nie rozumiałam, jak mógł coś podobnego powiedzieć, dla mnie było oczywiste, że skupiamy się na naszej rodzinie, na człowieku, którego sprowadziliśmy wspólnie na ten świat.
Zaczęłam coraz wyraźniej dostrzegać, jak bardzo się różnimy. Byłam dobrze zorganizowaną domatorką, a on owszem, korzystał z tego, że dbałam o nasze mieszkanie, o posiłki, zajmowałam się dzieckiem… Ale wciąż czegoś mu brakowało, marzyły mu się wypady na narty, na łódki, do Londynu…
– Rodzina jest dla mnie na pierwszym miejscu – powiedziałam mu. – I dla ciebie też powinna być.
Ciągle się tylko sprzeczaliśmy, w końcu powiedział mi, że nie tak sobie wyobrażał swoją żonę.
– A więc droga wolna! – krzyknęłam.
Ku mojemu zdziwieniu potraktował to jak polecenie. Wyprowadził się do swojego ojca. Najpierw byłam oszołomiona tym nagłym rozstaniem, ale wkrótce uznałam, że właściwie tak będzie lepiej. Rozwiedliśmy się krótko po dziesiątych urodzinach Lenki.
– Jakoś przedtem mogłeś wysyłać kasę regularnie, a teraz nie możesz? Myślałam, że wszystko mamy ustalone, a ty…
Tego wieczoru przywiózł mi pieniądze. Nie spytałam, skąd mu się nagle zmaterializowały, po prostu je wzięłam.
Lenka wyskoczyła ze swojego pokoju.
– Tata!
– Cześć, ptysiu – rzucił do niej. – Ja tylko na moment, muszę gdzieś jechać. Spotkamy się w weekend.
– A wiesz, że…
– Serio, muszę lecieć.
Gdy poszedł, Lenka pożaliła mi się:
– Ja tylko chciałam mu powiedzieć, że umiem zrobić ten skok, wiesz, z tego tańca irlandzkiego, którego nauczyłam się z netu.
– Do piątku zostały dwa dni, nie zapomnisz – spróbowałam ją pocieszyć, ale było mi jej żal.
Ja dorastałam z moim tatą. Co prawda czasem wyjeżdżał w delegację, ale wracał do domu. Jeśli musiałam czekać na to, by mu coś opowiedzieć, wiedziałam, że to obowiązki zawodowe trzymają go chwilowo na dystans. Moja córka w tak młodym wieku musiała natomiast zaakceptować fakt, że tata do niej do domu nie wraca, że mieszka osobno…
– Sama ci przypomnę w piątek – powiedziałam.
Ale w piątek po południu Kamil zadzwonił, żeby odwołać wizytę Lenki u siebie.
– Co się stało? – spytałam poirytowana. – Chory jesteś?
– Nie, ale mam tu…
Gdzieś w tle słyszałam jakieś podekscytowane męskie głosy, miałam wrażenie, że dzwoni do mnie z imprezy.
– Przecież mała czeka na to spotkanie z tobą – przypomniałam mu.
Wydawało się, że ma to gdzieś. Nagle usłyszałam jak, najwyraźniej zasłaniając słuchawkę, mówi do kogoś ucieszony: „Tak, linki i karabińczyki, zaraz obgadamy!”.
– Coś mi wypadło – oznajmił mi. – Sorry, tak wyszło.
– Ty gdzieś wyjeżdżasz?!
– Co takiego? Nie, nigdzie nie wyjeżdżam…
– Ale córki nie możesz do siebie wziąć?!
Tak się zdenerwowałam, że po prostu się rozłączyłam. „Znowu korzysta z kawalerskiego życia!”, pomyślałam sobie. „Kasy nie ma, bo sobie organizuje imprezki z kolesiami! A co z Lenką?!”
Oddzwonił po chwili.
– W niedzielę rano mogę ją wziąć – powiedział.
– Łaskę robisz?! Komu? Własnemu dziecku?!
– Przestań, proszę cię.
– Co mam jej powiedzieć? „Tata cię łaskawie weźmie na niedzielę”?
– Nic jej nie mów – wyburczał. – Ja do niej zadzwonię i wytłumaczę.
– Ciekawe jak! Ale dzwoń, proszę bardzo!
Wieczorem spytałam Lenkę, czy ojciec do niej telefonował.
– Tak. Będę z nim w niedzielę od rana, bo w sobotę ma coś do roboty.
„Spotkanie z tobą powinno być najważniejsze”, miałam na końcu języka i ledwo się powstrzymałam przed powiedzeniem tego na głos. Nie po to, by Kamila oszczędzić w jej oczach, po prostu nie chciałam, żeby mała zrozumiała, że dla taty nie jest tak ważna, jak on jest ważny dla niej.
Przyjechał po nią w niedzielę rano.
– Mam nadzieję, że wiesz, że to się nie może powtarzać – powiedziałam oschle na boku. – Takie odwołane spotkania. Ona potrzebuje ojca! Skoro już nie jesteśmy razem, to przynajmniej wobec niej zachowuj się jak należy.
Westchnął ciężko. Nie czekałam na odpowiedź, rozłączyłam się.
Po raz kolejny Lenka miała go odwiedzić dwa tygodnie później, powinien ją odebrać w piątek wieczorem. Nie zjawił się o umówionej godzinie. Zaczynała mnie ogarniać furia. Córka zauważyła, że coś jest nie tak, i nawet nie pytała o ojca.
Powiedziałam małej, że zrobię jej ulubioną pizzę. Starałam się poprawić córce nastrój, zagadać ją, żeby nie tęskniła za tatą, nie czuła się odrzucona. Niestety, dotarło do mnie, że ona to rozumie. Poczułam wręcz fizyczny ból. Moje dziecko nie zasłużyło sobie na to wszystko!
Zadzwoniłam do Kamila, ale nie odbierał. Próbowałam kilka razy, bez skutku. Przez chwilę rozważałam telefon do jego ojca. „Będzie go krył”, pomyślałam. „Nie powie mi prawdy”. Nie zadzwoniłam. Obiecałam sobie jednak, że gdy w końcu się do mojego eksa dodzwonię, naprawdę pożałuje swojej postawy.
– Mam się kłaść? – spytała mnie Lenka. – Bo już jest dziesiąta…
– Tak, zostajesz w domu. Twój tatuś nie zasługuje na… – W ostatniej chwili ugryzłam się w język. – Połóż się, kotku.
Tej nocy nie mogłam spać. Zastanawiałam się, gdzie Kamil baluje, czy może poznał jakąś kobietę, która podziela jego smykałkę do gór, i to dla niej porzucił dziś naszą córkę… Długo przewracałam się z boku na bok, a gdy w końcu zasnęłam płytkim snem, obudził mnie telefon. Dzwonił Kamil. Spojrzałam na godzinę – była piąta rano!
Odebrałam, wściekła.
– Odbiło ci? – spytałam go szeptem, żeby nie obudzić małej.
– Posłuchaj – powiedział proszącym tonem, język mu się plątał. – Przyjdę po małą za godzinę…
– Za jaką godzinę?! Jest sobota, mam ją o szóstej rano zrywać z łóżka?! Bo ty zabalowałeś i ci się nagle o córce przypomniało?!
– No to o której wstanie? – wychrypiał.
– A ty w ogóle jesteś w odpowiedniej formie, żeby się nią zajmować? Bo coś mi się nie wydaje!
– Nic mi nie będzie – mruknął. – Tylko zmarzłem. No i nie spałem…
– Nie interesują mnie szczegóły twoich kawalerskich eskapad.
– Proszę cię – westchnął. – Właśnie wyszedłem z komisariatu policji po nieprzespanej nocy, a ty…
– Z komisariatu?!
– Chciałem dorobić.
– Jako policjant?!
Okazało się, że poprzedniego wieczoru, jak i tydzień wcześniej, był zajęty odśnieżaniem dachów. Jeden z jego znajomych wdrożył go w ten biznes.
– Nie powiedziałem ci – westchnął – ale straciłem pracę.
Jęknęłam.
– No właśnie – mruknął. – Zanim coś znajdę na stałe, to przynajmniej chciałem jakoś zarobić dorywczo. I się okazało, że ten mój znajomy odśnieża dachy, ma sprzęt wspinaczkowy do asekuracji... Gdy powiedział, że złapał fuchę polegającą na odśnieżaniu dachu wielkiego magazynu na obrzeżach miasta, i czy ja się na to piszę, to oczywiście się zgodziłem! No ale to miało być robione w piątek po siedemnastej, bo wtedy tam już nie ma ruchu. Myślałem, że się uwiniemy w parę godzin i normalnie zdążę po Lenkę, więc nic ci nie mówiłem.
– Ale o co chodzi z tym komisariatem?!
Okazało się, że gdy byli na dachu, ktoś zamknął od wewnątrz klapę włazu…
– Zorientowaliśmy się, jak skończyliśmy. A tam już nikogo nie było.
– Dlaczego nie zadzwoniliście do faceta, który was do tego najął?!
– Zadzwonilibyśmy, ale Wojtek ma starego grata i mu się na zimnie rozładował, a ja wcześniej ściągnąłem kurtkę, bo miałem na sobie dwa swetry i było mi ciepło przy robocie, więc zostawiłem ją w środku na drabinie. A komórkę miałem w kieszeni kurtki. Słyszałem potem nawet, że dzwonisz… ale nie mogłem odebrać.
– I ja mam w to wszystko uwierzyć? Może małej byś ten kit wcisnął, ale…
– Nie musisz. Ale strażacy powiedzieli, że pewnie w prasie nas opiszą…
– Jacy strażacy? Przed chwilą była policja, teraz strażacy?
Dostał takiego ataku kaszlu, że nie był w stanie mówić. W końcu wykrztusił:
– Mógłbym wejść? Zimne powietrze mnie drapie w gardło. Jestem tu pod blokiem.
Wpuściłam go. Cały trząsł się z zimna.
– Myślałem, że na tym dachu zamarznę – powiedział. – Wojtek się ze mną kurtką trochę podzielił, chowaliśmy się tam za takim jakby kominem, na szczęście wiatru wielkiego nie było, ale…
Znów zaczął kaszleć. Nastawiłam wodę na herbatę.
Do kuchni weszła Lenka. Przetarła zaspane oczy i rozpromieniła się.
– Tata?!
– Cześć, ptysiu.
– Mieliście jakieś liny – zauważyłam. – Nie mogliście zejść po tych linach?
Westchnął ciężko.
– Nie jestem takim bohaterem, żeby po linach z dziesięciu metrów schodzić, zresztą, ramion już nie czułem po tym odśnieżaniu…
– Trzeba było wołać o pomoc!
Rzucił mi zmęczone spojrzenie.
– Trzeba mieć do kogo wołać o pomoc – wychrypiał. – Tam było przysłowiowe ściernisko. Dopiero o trzeciej zjawił się pracownik, bo tam piaskarki się w piasek zaopatrują rano. Więc dopiero do niego wołaliśmy o pomoc. Ale on też nie mógł otworzyć tego włazu, no i zadzwonił po straż. A straż przyjechała nas zdjąć, ale zadzwoniła po policję…
– Po co?
– Procedury. Bo byliśmy poszkodowanymi. Uszczerbek na zdrowiu.
Podałam mu herbatę. Objął kubek dłońmi, jakby to był prawdziwy skarb. Wyobraziłam go sobie marznącego na tym dachu, świadomego, że wielokrotnie próbowałam się do niego dodzwonić. Pewnie wyobrażał sobie, jak jestem wściekła i że może w rozmowach z Lenką o tym, dlaczego po nią nie przyjechał, nie przebieram w słowach. Rozumiałam, dlaczego nie wspomniał mi o utracie pracy. Przypuszczał, że obrócę to przeciwko niemu, nazwę go nieudacznikiem, może nieodpowiedzialnym leniem, i przy tym wpadnę w panikę, że przestanie płacić alimenty. Próbował zaradzić sytuacji, najlepiej jak potrafił…
– Nie bałeś się, że z tego dachu spadniesz? – spytałam, ukrywając swój podziw, że się zdecydował na takie zlecenie.
– Bałem się, ale przecież potrzebowałem zarobić.
Lenka, wciąż senna, nic nie rozumiała z naszej rozmowy.
– Tata odśnieżał dach na takim ogromnym magazynie – powiedziałam jej. – Dla ciebie.
Wytrzeszczyła na niego oczy.
– Na dachu? Jak Batman?
– Jak Batman – potwierdziłam.
Kamil spojrzał na mnie z wdzięcznością.