„Weszłam w spółkę z pracownicami, by uratować swój salon fryzjerski. Gorzko tego pożałowałam...”
Fot. 123 RF

„Weszłam w spółkę z pracownicami, by uratować swój salon fryzjerski. Gorzko tego pożałowałam...”

„Czułam, że mój salon już nie jest mój, nie panują w nim moje zasady. Próbowałam walczyć, ale kończyło się na bardzo nieprzyjemnych wymianach zdań. W końcu przestałam lubić chodzić do pracy. Zaczęłam żałować, że zgodziłam się na tę spółkę. Zupełnie nie tak to sobie wyobrażałam. Serce bolało mnie, gdy patrzyłam, jak interes podupada, ale próbowałam jeszcze walczyć”. Michalina, 36 lat

Pani Michalino, jak dobrze, że pani wróciła. – W drzwiach salonu stanęła moja dawna stała klientka.

– Musiałam nieco odpocząć od fryzjerstwa – odpowiedziałam.

– Przykro mi, że do tego doszło…

– No cóż. Każda sytuacja czegoś nas uczy. – Wzruszyłam ramionami. – Choć, szczerze mówiąc, był taki moment, że chciałam rzucić to wszystko i złożyć CV w jakimś biurze – dodałam.

– O nie! Ja i inne klientki byłybyśmy niepocieszone! – Teatralnie uniosła oczy ku niebu, a ja się roześmiałam. Pomyślałam wtedy, że właśnie tacy ludzie sprawiają, że kocham to, co robię.

Propozycja brzmiała rozsądnie...

Faktycznie mało brakowało, bym porzuciła fryzjerstwo, choć to zawód, który wykonuję od szesnastego roku życia. Jeszcze trzy lata temu prowadziłam mały salon fryzjerski w innej części miasta. To było miejsce, które stworzyłam z wielkim wysiłkiem i niemałym nakładem finansowym. Na początku swojej drogi zawodowej harowałam jak wół i odkładałam każdy grosz, bo marzyłam o własnym salonie. Gdy w końcu uzbierałam potrzebną kwotę, otworzyłam swoje małe królestwo. Nadal ciężko pracowałam, ale na swoim. Po jakimś czasie zaczęło mi iść tak dobrze, że zatrudniłam dwie pracownice. Tworzyłyśmy fajny, zgrany zespół. Traktowałam moje dziewczyny bardziej jak przyjaciółki niż pracownice, i one też miały do mnie podobny stosunek. Nie pomyślałabym wtedy, że cokolwiek może się zmienić. A potem przyszła pandemia. Pewnie nie muszę mówić, jak bardzo dała nam w kość. Nie spałam po nocach. Oszczędności topniały w zastraszającym tempie i coraz bardziej bałam się, że będę musiała zwolnić dziewczyny, bo nie będę miała pieniędzy na wynagrodzenia. One doskonale wiedziały, jak jest, i pewnego dnia przyszły do mnie z planem ratunkowym.

– Słuchaj, Miśka, chcemy pomóc – powiedziała Iga. – Obie z Anką mamy oszczędności. Mogłybyśmy zainwestować w spółkę i w ten sposób cię odciążyć. Zyskasz nasze większe wsparcie, nie będziesz sama dźwigać tej odpowiedzialności za salon. My z kolei awansujemy na współwłaścicielki. Wszystkie wygramy.

Kompletnie mnie zaskoczyły. Nigdy nie myślałam o spółce. Z drugiej strony, ich propozycja brzmiała rozsądnie.

– Dziewczyny, dziękuję za propozycję. Dajcie mi jednak chwilę na jej przemyślenie – poprosiłam, a one skwapliwe przytaknęły.

– Oczywiście, pamiętaj tylko, że my kochamy to miejsce tak samo jak ty – odpowiedziała Ania.

Wahałam się. Ten salon to było moje dziecko, niełatwo godziłam się z myślą o podzieleniu się nim. Z drugiej strony, istniało realne ryzyko, że będę musiała go zamknąć. Czy nie lepiej przystać na plan ratunkowy? Dziewczyny były ze mną od dłuższego czasu, wiedziałam, że mogę na nich polegać. W sumie, po tym całym zamieszaniu z pandemią mogłybyśmy rozwinąć skrzydła, co trzy to nie jedna.

Mój mąż był podobnego zdania.

Skorzystałam z oferty dziewczyn. Na początku było bardzo dobrze. Cieszyłyśmy się nowym etapem naszej współpracy, dziewczyny były bardzo zaangażowane, a ja czułam, że nie jestem sama.

Problemy we współpracy

Kłopoty zaczęły się później. Najpierw Ania zaczęła coraz rzadziej pojawiać się w pracy. Co i rusz coś jej wypadało i nie przychodziła do salonu wcale albo wpadała na trzy godziny i wychodziła. Gdy zwróciłam jej uwagę, powiedziała, że to przywilej właściciela i przecież ma nienormowany czas pracy.

– Miśka, teraz to chyba nie muszę cię prosić o pozwolenie – stwierdziła.

Iga zaś wprowadzała zmiany bez konsultacji ze mną i nie widziała problemu. Chodziło o najróżniejsze rzeczy, na przykład zaczęła zamawiać tańsze produkty.

– Iga, ta farba śmierdzi, jest nietrwała i łatwo nią zniszczyć włosy. Nie możemy na tym pracować – wściekłam się.

– Wybacz, Michalina, ale musimy ciąć koszty.

Posprzeczałyśmy się wtedy porządnie. Usłyszałam, że teraz muszę liczyć się z jej zdaniem. Na domiar złego poparła ją Anka. Potem Iga podniosła ceny, a gdy znów zaprotestowałam, po prostu brała od swoich klientek więcej niż ustaliłyśmy. Na efekty nie trzeba było długo czekać, zaczęłyśmy tracić klientów. Zrobiło się nieprzyjemnie. Czułam, że mój salon już nie jest mój, nie panują w nim moje zasady. Próbowałam walczyć, ale kończyło się na bardzo nieprzyjemnych wymianach zdań. W końcu przestałam lubić chodzić do pracy. Zaczęłam żałować, że zgodziłam się na tę spółkę. Zupełnie nie tak to sobie wyobrażałam. Serce bolało mnie, gdy patrzyłam, jak interes podupada, ale próbowałam jeszcze walczyć. Czara goryczy przelała się, gdy Iga oznajmiła, że chcą z Anią wziąć gigantyczny kredyt na firmę.

– Dziewczyny, przecież nie damy radę spłacić takich pieniędzy. Nie zgadzam się – zaprotestowałam gwałtownie.

– To konieczne. Musisz się zgodzić, inaczej będziemy musiały znaleźć sposób, by zrobić to bez ciebie – zasugerowała Ania.

Nie wiedziałam, czy krzyczeć, czy płakać z bezsilności. W końcu podjęłam bardzo bolesną decyzję.

– Odchodzę. Możecie wykupić moje udziały, a jeśli nie, znajdę chętnego – oznajmiłam.

Nowy początek

Ależ były zdziwione! Po krótkim namyśle odpowiedziały, że chętnie wykupią moją część.

Gdy składałam podpis na akcie notarialnym, do oczu napływały mi łzy. Na kilka miesięcy zamknęłam się w domu. Chciałam przemyśleć, co mam dalej ze sobą zrobić. Rozważałam pracę u kogoś w salonie albo nawet przebranżowienie się. Mateusz namawiał mnie, bym spróbowała jeszcze raz i otworzyła salon za pieniądze ze sprzedaży poprzedniego. Długo się opierałam, myślałam, że nie mam już na to siły. Z czasem coraz częściej docierały do mnie słuchy, że szukają mnie dawne klientki. Powoli zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że może warto spróbować jeszcze raz.

– Widziałem świetny lokal, fajna dzielnica, dobra cena, miły właściciel – powiedział mi pewnego dnia mąż, a ja wzięłam głęboki oddech i powiedziałam:

– Zatem go obejrzyjmy.

A teraz znów codziennie spełniam życzenia klientek, odmieniam ich włosy, wysłuchuję zwierzeń, czasem nawet spełniam marzenia. Wiele pań do mnie wróciło, przyszły też nowe. Kalendarz mam wypełniony po brzegi. Wierzę, że będzie dobrze. Kto wie, może znów kogoś zatrudnię. Tylko nigdy więcej nie wejdę w żadną spółkę…

Czytaj więcej