"Po dwóch tygodniach od pogrzebu Marka pozbierałam się na tyle, żeby zająć się formalnościami w naszej firmie. Z chęcią słuchałam, jakim był ciepłym i sprawiedliwym szefem, sama też opowiadałam, jak wspaniałym był mężem i ojcem. Wszystko zmieniło się, gdy pewnego otworzyłam tajemniczą szufladę w jego biurku. To, co w niej znalazłam, sprawiło, że umarł dla mnie po raz drugi. Rozpacz zastąpił żal i gniew..." Joanna 52 lata
Nie zamierzam być czarną wroną. Choć wiem, że rodzina, znajomi, współpracownicy, a nawet zupełnie obcy ludzie tego właśnie ode mnie oczekują. Czarnego wdowieństwa. Ciągnącego się latami smutku i tęsknoty za kimś, kto był wspaniałym człowiekiem i kochał mnie najbardziej na świecie. Nie ugnę się pod tą presją. Nie pogrążę się w żalu i żałobie. Zamierzam samolubnie i kolorowo korzystać z życia, bo tylko ja znam prawdę, która całkowicie zmieniła moje spojrzenie na męża.
Skończyłam pięćdziesiąt dwa lata i w lustrze nie widziałam tej dziewczyny, tej góra trzydziestoparolatki, jaką czułam się w środku. Postarzałam się. Moje dziecko było już dorosłe, a to ewidentny znak upływu czasu. Ale wewnątrz pozostałam tą samą Joanną, jaką byłam zawsze – uśmiechniętą, radosną, zadowoloną z życia, gotową przytulić do piersi cały świat.
– Kochanie, już tak nie licz tych siwych włosów. Dla mnie zawsze jesteś równie piękna jak w dniu, gdy cię poznałem – zapewniał mnie mąż. – Nigdy nie zapomnę tej ślicznej, filigranowej dziewczyny, która stała na polnej drodze, w letniej, cytrynowej sukience, i klęła jak szewc, bo skrzywiło jej się koło od roweru.
Często się śmialiśmy z tej anegdoty i wspomnienia. Rzeczywiście, musiał to być osobliwy widok. Drobna blondynka i taki język! Wjechałam w dziurę, przewróciłam się i popsułam rower wujka, u którego spędzałam wakacje. Ależ byłam wściekła! Zdarzenie przykre, ale dzień okazał się jednym z najpiękniejszych i najważniejszych w moim życiu. Na wiejskiej, zakurzonej drodze spotkałam miłość.
Bardzo szybko się zaręczyliśmy i pobraliśmy. Nie chcieliśmy czekać. Byliśmy pewni, że jesteśmy dla siebie stworzeni, nawet jeśli czasem nasze szczęście przybierało formę smutku. Po ciężkim porodzie okazało się, że Basia pozostanie naszym jedynym dzieckiem. Przyjęliśmy to spokojnie. Skoro i tak nie mogliśmy zmienić sytuacji, postanowiliśmy cieszyć się z tego, co mamy, czyli że dane nam było w ogóle zostać rodzicami.
I tak dzień za dniem, rok za rokiem, byliśmy ze sobą i dla siebie. Mieliśmy własną firmę, która całkiem nieźle prosperowała, mimo kilku kryzysów na rynku – więc gdy Basia wyjechała na studia do Warszawy, mogliśmy, nie przejmując się kosztami, radośnie przeżywać drugą młodość, odkrywając życie na nowo, bez dziecka w domu. Nie musieliśmy się martwić o Basię, gdy chcieliśmy wyskoczyć na długi weekend nad morze. Śródziemne, rzecz jasna. Mogliśmy spędzać wieczory na romantycznych kolacjach w dobrych restauracjach, bez potrzeby spowiadania się córce, czemu nas tak długo nie ma i kiedy wrócimy.
Tamtego wieczoru czekałam na Marka z kolacją, tym razem zrobioną przeze mnie. Jagnięcina w miętowym sosie, którą oboje z Basią uwielbiali. Nasza córka miała przyjechać do domu na kilka dni, ale pociąg ze stolicy docierał dopiero około dwudziestej drugiej. Nagle zadzwonił telefon. Basia? Nie. Jakiś nieznany numer. A potem obcy męski głos mówił, że mój mąż nie żyje, że miał wypadek, że… Nie, to pomyłka, to nie mogła być prawda, to nie miało prawa się wydarzyć!
A jednak się wydarzyło. I oto musiałam się zmierzyć z własną rozpaczą i rozpaczą mojego dziecka.
Niewiele pamiętam z tamtego tygodnia. Ogłuszałam się lekami uspokajającymi, żeby choć na chwilę przestać czuć ten obezwładniający ból całego ciała i móc wstać z łóżka.
Musiałam zorganizować pogrzeb, którego przecież miało nie być jeszcze długo, długo. Chcieliśmy się razem zestarzeć, zobaczyć, jak dorastają nasze wnuki, zwiedzić kawałek świata… Nie było nam dane. Pocieszałyśmy się z córką nawzajem, bo miałyśmy już tylko siebie. Gdy ona zaczynała płakać, ja byłam tą dzielną, a kiedy osuwałam się po ścianie, jak po ciosie w splot słoneczny, to ona mnie podnosiła.
Uroczystość pogrzebowa podobno była piękna, tak opowiadali mi przyjaciele. Ja nie zwracałam na nic uwagi, zapłaciłam za wszystko i tyle. Patrzyłam tylko na trumnę. Na lśniącą skrzynkę, w której leżał najbliższy mi człowiek, światło mojego życia, mąż, ukochany, przyjaciel, partner, ojciec mojej córki, którego już nigdy nie dotknę, nie przytulę, nie usłyszę. Gdyby nie Basia, nie wiem… chyba nie dałabym rady. To ona trzymała mnie przy życiu. Ona oraz świadomość, że teraz muszę być dla niej i matką, i ojcem.
Po dwóch tygodniach od pogrzebu pozbierałam się na tyle, żeby zająć się formalnościami, a przede wszystkim prowadzeniem firmy. Zatrudnialiśmy wspaniałych ludzi, którzy dbali o bieżące sprawy, składali mi kondolencje i przekonywali, że jeśli potrzebuję czasu, to oni dadzą sobie radę. Ale ja potrzebowałam przede wszystkim zajęcia – jeśli moje dłonie i głowa miały co robić, nie skupiały się na tragedii, która mnie spotkała. To był mój codzienny sposób na przetrwanie. Słuchałam wspomnień o ciepłym i sprawiedliwym szefie i sama opowiadałam, jak dobrym mężem i ojcem był Marek. Miałam poczucie, że należę do wspólnoty, która mnie rozumiała. Wszyscy ponieśliśmy stratę.
W końcu wzięłam się za porządki w biurze. Problem miałam tylko z jedną szufladą biurka, zamkniętą na klucz, którego nie mogłam zlokalizować, więc po prostu wyłamałam zamek. Mogły tam leżeć jakieś ważne dokumenty firmy, na przykład polisy ubezpieczeniowe, do których powinnam mieć dostęp. Tymczasem znalazłam…
W szufladzie znajdowały się zdjęcia. Mnóstwo zdjęć. Roznegliżowanych, młodych, szczupłych i uśmiechających się do aparatu kobiet. Na niektórych fotkach był także Marek, półnagi albo w samym krawacie. Był też notes z imionami, telefonami i adresami. Żadnego męskiego imienia. A potem znalazłam rachunki i przelewy… „Za seksowny wieczór w Gdańsku”, „Za wspaniałą obsługę w stringach”, tak brzmiały tytuły przelewów. Boże drogi, nie wierzyłam własnym oczom! W życiu bym się czegoś takiego nie spodziewała. To było tak obrzydliwe, tak bardzo nie pasowało do mojego Marka, że przez dłuższą chwilę patrzyłam i nie wierzyłam.
Niestety dowodów miałam aż nadto.
Miał mnie, uwielbiającą go żonkę, która zajmowała się domem i firmą, gdy było trzeba, miał podziwiającą go córkę, która rozumiała, że tata bywa zmęczony albo nieobecny, a tymczasem on sam hulał z dala od nas, płacił za „obsługę w stringach” i trzymał w szufladzie biurka obsceniczne fotki na pamiątkę! Ja budowałam mu niemal pomnik z alabastru, a on… Ostatnie przelewy były wykonywane tydzień przed wypadkiem!
Miłość i rozpacz opadły ze mnie w mgnieniu oka. W jednej chwili się od nich uwolniłam. Żal, smutek i tęsknotę zastąpił gniew. Stwierdziłam, że nie będę opłakiwać takiego drania. Gdybym trafiła na tę szufladę wcześniej, za jego życia, skończyłoby się rozwodem i ostrą walką o majątek. A teraz? Nie musiałam o nic walczyć, wszystko dostałam na tacy. W zamian miałam grać pogrążoną we łzach żonę. Niedoczekanie! Ten satyr nie zasłużył nawet na jedną moją łzę!
Rzuciłam się w wir rozrywek. To była moja zemsta. Koniec żałoby. Wyrzuciłam wszystkie czarne ubrania i zaczęłam po pracy wychodzić na miasto. Kolacja z koleżanką, zdziwioną, że mam chęć na drinka i dobre jedzenie. Wybrałam się na zakupy i kilka razy do klubu tanecznego. I zapisałam się na lekcje jazdy konnej. Postanowiłam, że będę korzystać z życia i nie zmarnuję żadnej okazji. Tyle lat byłam oszukiwana, moja małżeńska sielanka okazała się kłamstwem. Mogłam się załamać albo zbuntować. Wybrałam to drugie. Nie będę płakać ani osnuwać się kirem czerni. Chcę się śmiać, chcę światła i kolorów, chcę innego życia. Może nie będzie idealne, ale będzie moje.
Oczywiście zaraz pojawiły się nieprzychylne komentarze. Słyszałam na korytarzu w firmie, że kalam pamięć szefa. Moja córka też była zdegustowana.
– Twoja sprawa, jak przeżywasz żałobę, ale przesadzasz, mamo – karciła mnie. – To źle wygląda, jakbyś cieszyła się, że tata umarł. Zapomniałaś? Nie tylko ty go straciłaś, ja też.
Właśnie dlatego, że Marek był jej ojcem, którego idealizowała jeszcze za życia, nie wyznałam Basi prawdy. Nie miałam serca pokazać jej tego, co odkryłam. Nie wiem, czy kiedykolwiek się na to zdobędę. Nie tylko ze względu na jej uczucia, ale także moje własne. To takie… upokarzające! Wstydzę się, że byłam zdradzana, że przez lata się nie zorientowałam, czuję się poniżona jako żona i kobieta. Więc biorę odwet, konsekwentnie odcinając się od oczekiwań społeczeństwa, które chce widzieć we mnie wdowę. Nic z tego! Będę żyć pełnią życia – prawdziwego, bez kłamstw, oszczerstw i zdrad. Zamierzam być wierna przede wszystkim sobie i dumnie iść przez te lata, które mi pozostały.