"Mówi, że mnie kocha, ale nie chce wspólnego domu i ślubu. A ja mam dość bycia wyzwoloną kobietą..."
Nie chcę być dłużej wolną kobietą.
Fot. 123RF

"Mówi, że mnie kocha, ale nie chce wspólnego domu i ślubu. A ja mam dość bycia wyzwoloną kobietą..."

"Miłosz często powtarzał mi, że jest samotnikiem, że uwielbia wolność. Ponad wszystko. Początkowo odpowiadało mi, że każde z nas może wrócić do swojego mieszkania. Z czasem jednak chciałam się budzić obok Miłosza codziennie, a nie tylko wtedy, gdy mi na to pozwoli... Anita, 32 lata

Z Miłoszem byliśmy razem od dwóch lat. Nie tworzyliśmy pary nastawionej na wspólny dom, zakładanie od razu rodziny, posiadanie dzieci… To znaczy może kiedyś… Ale na razie woleliśmy realizować się indywidualnie. Oboje mieliśmy pracę, która nas cieszyła, osobne mieszkania, konta, samochody. Poznaliśmy się w momencie, gdy każde już coś w życiu osiągnęło. Trudno było nam tak po prostu z tego zrezygnować. Owszem, kochaliśmy się, ale nie chcieliśmy tracić wolności, wiązać się za wszelką cenę. Każde z nas dbało o własną przestrzeń, i to ona liczyła się najbardziej. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało…

Razem, ale jednak osobno

– Niby jesteście razem, ale żyjecie osobno! – mama nie mogła się nadziwić. – Gdzie tu mówić o uczuciach, jak każde wraca do swojego mieszkania?!
– I to właśnie jest najpiękniejsze – tłumaczyłam jej. – Kiedy chcę, mogę wrócić na swoje. Jestem niezależna – przekonywałam ją.
Z czasem jednak coraz mniej w to wierzyłam. Chciałam się budzić obok Miłosza codziennie. A nie tylko wtedy, gdy mi na to pozwoli. Zazwyczaj pozwalał raz, dwa razy w tygodniu.
– Chciałbym się dzisiaj wyspać – to był taki nasz sygnał, że tę noc spędzamy osobno. Niepisana umowa, która z czasem przeszkadzała mi coraz bardziej.
– Zostań – prosiłam. – Ja też mam wygodne łóżko.
– Nie komplikuj życia, skarbie – tak zazwyczaj odpowiadał.
Początkowo nalegałam na wspólne zamieszkanie. Usłyszałam w odpowiedzi: „Na taki krok nie jestem jeszcze gotowy”. Ta formułka podziałała na mnie jak płachta na byka. „A kiedy będziesz?!”, nieraz chciałam mu wykrzyczeć w twarz. Nigdy jednak tego nie zrobiłam. Czekałam cierpliwie, aż będzie GOTÓW. Z czasem nabierałam przekonania, że ten moment nigdy nie nastąpi. Miłosz często powtarzał mi, że jest samotnikiem, że uwielbia wolność. Ponad wszystko. A ja? A moje uczucia się nie liczyły? Przyznaję, że początkowo taki układ nawet mi odpowiadał. Nie musiałam, jak moje koleżanki, tłumaczyć się ze wszystkiego zazdrosnemu małżonkowi. Wychodziłam, kiedy i z kim chciałam. Godzina powrotu też zależała wyłącznie od mojego widzimisię. Ale życie potrafi być przewrotne i wszystko w nadmiarze przestaje smakować.

Mój misterny plan

Wolność totalna zaczęła mnie uwierać niczym za ciasne buty. Zaczynałam udawać, że nie mam czasu na spotkania, tylko po to, by Miłosz ich bardziej pragnął. Brałam więcej pracy do domu, wynajdywałam różne zajęcia. Tak karałam go za brak zrozumienia. Kiedy nadchodził taki kryzys, Miłosz brał sprawy w swoje ręce. Jakby podświadomie wyczuwał, że ten układ idealny zaczyna się chwiać w posadach, i przystępował do działania. Wtedy momentalnie zaczynał mieć dla mnie czas:
– Spędźmy wspólny weekend w łóżku – proponował.
– Nie mogę, muszę dokończyć ten projekt – tłumaczyłam.
– W takim razie następna sobota jest wyłącznie dla nas. Nie odpuszczę! – stawał się uparty, a ja oczywiście miękłam. Bo przecież ten mój brak czasu dla niego właśnie temu miał służyć. By ukochany zwrócił na mnie uwagę, by pokazał, że mu na mnie zależy! W pewnym momencie moja strategia zadziałała.
– Zamieszkaj ze mną, proszę – zaproponował w końcu.
– Naprawdę tego chcesz?! – nie dowierzałam. Skinął głową.
– W takim razie z przyjemnością – siliłam się na obojętny ton, choć tak naprawdę bardzo się z tej propozycji ucieszyłam. W końcu to efekt misternego planu, wymyślonego już dawno…

Wojny skarpetkowe

Pierwsze wspólne tygodnie były wspaniałe. Wstawałam wcześniej, robiłam śniadanie. Budził go zapach kawy. Wieczorami zamawiał dla nas coś u chińczyka lub z pizzerii. Czułam się jak podczas miodowego miesiąca. Permanentnie zakochana.
– Mógłbym godzinami leżeć w twoich ramionach – mruczał, tuląc się do mnie na kanapie.
– Cudowny wieczór z cudownym mężczyzną – odpłacałam się komplementami.
– Jak my bez siebie wytrzymywaliśmy? – zastanawiał się. – Dwie wspólne noce w tygodniu to zdecydownie za mało – nie mogłam się nadziwić.
Po dwóch miesiącach moje zdziwienie znalazło jednak inne źródło:
– Mógłbyś po sobie sprzątać te brudne skarpetki – wkurzałam się.
– Jak będę miał czas – odparł obojętnie.
– Tyle to ja ze sprzątaniem nie będę czekać – oburzyłam się.
– To nie rób tego w ogóle. Ktoś ci kazał czyścić podłogę? – złościł się.
To była nasza pierwsza kłótnia. Po „wojnie skarpetkowej” przyszedł czas na brudne naczynia, notorycznie zachlapaną podłogę w łazience, ścinki paznokci na dywanie…
– Słuchaj, Anita, jestem u siebie. Nie będę zwracał uwagi na każdą pierdołę, tylko dlatego że tobie to przeszkadza! – wybuchnął.
– Czyli że ja już u siebie nie jestem?! – kipiałam ze złości. – Ty to powiedziałaś – nie ustępował.
– Dobra, rozumiem, co sugerujesz – miałam łzy w oczach. Tego dnia chciałam się wyprowadzić, ale Miłosz prosił i przeprosił. No i zmobilizował się. Niestety, jak wszystko w jego życiu, tak i ta „faza czystości” trwała krótko.

Powrót do punktu wyjścia

Kolejnej kłótni nie wytrzymaliśmy. Miłosz pomagał mi przenosić rzeczy do mojego mieszkania.
– Tak będzie lepiej – pocieszał mnie, gdy rozpłakałam się we własnym przedpokoju. – To przecież nie rozstanie. To wygoda… Nadal będę cię kochał – zapewniał, a mnie jeszcze większe łzy spłynęły po policzkach.
Wszystko wróciło do czasu sprzed kilku miesięcy. Przez pierwsze tygodnie wmawiałam sobie, że cieszę się wolnością. Chodziłam ze znajomymi do pubu, do dyskoteki – słowem odreagowywałam. Miłosz wydzwaniał na moją komórkę.
– Potrzebuję przestrzeni – tłumaczyłam mu z nutką złośliwości.
– Ja się tylko o ciebie martwię – udawał obojętność. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Dwie noce w tygodniu, kolacja na mieście, czasami kino. Bez zobowiązań. Nie czułam się z tym dobrze, ale każda moja próba rozmowy z Miłoszem spalała na panewce. On twierdził, że taki układ jest idealny.
– Taki jestem i się nie zmienię – rzucał obojętnym tonem. – Spróbuj mnie zaakceptować.
– Mogę spróbować, choć nie będzie to łatwe – odparłam zgodnie z prawdą. Mimo tych wszystkich niezgodności charakteru nadal go kochałam.

Układ idealny?

Cieszyłam się wspólnymi chwilami, dotykiem, bliskością. Radość sprawiały mi drobne gesty z jego strony: kwiatki, apaszka, kolczyki. Przyznawałam mu rację: życie osobno dodawało nam skrzydeł. Byliśmy dla siebie milsi, dbaliśmy o potrzeby drugiej strony. Chyba po prostu wyciągnęliśmy wnioski z pierwszej lekcji…
– Może utuliłbym cię do snu? – Miłosz zaskoczył mnie któregoś wieczora.
– Jeśli tylko masz ochotę… – odparłam niepewnie.
– Skarbie, na ciebie? Zawsze! – objął mnie czule. Właściwie od tego wieczoru Miłosz zaczął u mnie pomieszkiwać. Po miesiącu zrobiłam mu miejsce w szafie, odstąpiłam szufladę… Cieszył mnie widok jego szczoteczki do zębów leżącej obok mojej. Rozczulała piżama porzucona na łóżku w porannym pośpiechu. Znów się do niego przyzwyczajałam, znów czułam, że mój mężczyzna jest obok mnie.
– Wreszcie osiągnęliśmy równowagę między wolnością a miłością – tłumaczył z dumą w głosie znajomym. – Wypracowaliśmy układ idealny.
– Każde robi to, na co ma ochotę. A w razie potrzeby po prostu rozchodzimy się do swoich domów – wtórowałam mu. „Uda się nam”, przekonywałam samą siebie. I rzeczywiście długo byliśmy szczęśliwi. Chyba dlatego, że oboje bardzo się staraliśmy. Ja przestałam się czepiać o drobnostki, Miłosz doceniał moje wysiłki wkładane w utrzymanie czystości w domu. Z dnia na dzień w mieszkaniu zauważałam coraz więcej sprzętów z domu ukochanego. Cieszyło mnie to. Tłumaczyłam sobie, że każdy z tych przedmiotów zbliża nas do siebie. Nie chciałam się przyznać do tego, że przecież to tylko bezwartościowe rzeczy. W porównaniu do uczuć nic nieznaczące…

Tamte święta były porażką

– Spędźmy wspólnie święta. Ale nie u rodziców, tylko gdzieś w górach, z dala od zgiełku, zakupów, tego całego szaleństwa – zaproponował. – Jak to, tak bez prezentów? Choinki? – dla mnie było to niepojęte.
– Będziemy mieli siebie – stwierdził. – No, ostatecznie każde może przygotować przecież drugiej stronie po jakimś skromnym podarku… – zażartował. Długo myślałam nad tym „skromnym podarkiem”. Wreszcie do głowy przyszło mi tylko jedno: pierścionek. W końcu jesteśmy ze sobą cztery lata… „Może Miłosz chce mi się oświadczyć? Dlatego zaplanował ten wyjazd w góry”, szukałam wytłumaczenia. Zamknęłam oczy i zobaczyłam nas oboje na stoku. „Objęci. Patrzymy sobie prosto w oczy. Nagle on klęka i wyjmuje małe pudełeczko. Ocieram ze wzruszenia łzę. Tak, tego chcę!”, wyobrażałam sobie tę chwilę.
Niestety, na wyjeździe nic takiego się nie zdarzyło. Wręcz przeciwnie. Ciągłe spory doprowadzały mnie do szewskiej pasji. On chciał jazdy na nartach, ja kuligu. On wolał sylwestrową zabawę przy dźwiękach góralskiej kapeli, ja wieczorowe stroje w domu zdrojowym. Nic nie szło tak, jak powinno. Do domu wróciliśmy w minorowych nastrojach. Przez następne dni albo schodziliśmy sobie z drogi, albo kłóciliśmy się o pierdoły. Miłosz przebąkiwał o przeprowadzce do siebie. Mnie chyba też już było wszystko jedno. Przecież wizja zaręczynowego pierścionka prysła. „Skoro nigdy nie zostanę jego żoną, to po co to wszystko?”, zadręczałam się. Sytuacja stawała się nie do wytrzymania. Wreszcie wybuchnęliśmy obydwoje:
– Czego ty, dziewczyno, ode mnie chcesz? – Miłosz ciskał się. – Zabrałem cię na romantyczny wyjazd, ale ty ciągle kręciłaś nosem. Chciałaś iść na sztywniacki sylwester? Też się zgodziłem. Czego jeszcze ode mnie chcesz?
– Myślałam, że mi się oświadczysz! – wyrzuciłam z siebie jednym tchem, a potem rozbeczałam się na dobre.
– Ale przecież oboje zgodziliśmy się co do tego, że wolimy wolność od… od… – Miłosz najwidoczniej był zbity z tropu. Objął mnie i zaczął głaskać po głowie jak małą dziewczynkę.
– Z musu jeszcze nikt niczego dobrego nie zbudował – tłumaczył łagodnym głosem.
– Tylko że jesteśmy ze sobą już tak długo… – pociągałam nosem. – I wszyscy w rodzinie by już chcieli, żebyśmy się pobrali…
– Skarbie, przecież wiesz, że wspólne życie według schematów nam nie wychodzi. Jest nam ze sobą dobrze. Prawda? Pokiwałam głową. – Dlatego nie psujmy ślubem tej miłości – powiedział poważnie. – Nie jesteśmy na to gotowi. Poczekajmy. Może kiedyś do tego dojrzejemy. Na razie nauczmy się żyć pod jednym dachem! Trudno było mu nie przyznać racji. „Co tam rodzina, znajomi. Skoro nam tak ze sobą dobrze”. Nareszcie wyjaśniliśmy to sobie. I te szczere słowa chyba oczyściły atmosferę. Mogłam wreszcie pełną piersią cieszyć się tym wspólnym byciem. Bez obietnic, bez zaświadczenia z urzędu, po prostu… z miłości.

Nie wiem, jak będzie dalej

Muszę przyznać, że ostatnie kilka miesięcy nie myślałam o ślubie i znowu czułam, że nasz układ jest całkiem szczęśliwy. Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy odwiedziłam moją panią ginekolog.
– Jest pani w ciąży. To szósty tydzień – spoglądała na wyniki USG, a mnie aż pociemniało w oczach. Na nogach jak z waty wracałam do domu. Mówią, że każda wolność ma swoją cenę. Tego dnia zapłaciłabym dowolną sumę, byle tylko nie być tak bardzo wolną kobietą! 

Czytaj więcej