Nie rozumiałam owczego pędu do małżeństwa. Byliśmy z Marcinem parą od ośmiu lat, świetnie się dogadywaliśmy, nawet kupiliśmy mieszkanie na kredyt, dzieląc się kosztami. Co się więc stało, że w pewnym momencie brak ślubu zaczął mi przeszkadzać? Joanna, 31 lat
No dobra, to kiedy wy? Kiedy ja zatańczę na waszym weselu? – spytała panna młoda. – Z naszej paczki już tylko wy zostaliście, więc chyba czas się ohajtać, co? Tego typu pytania ze strony rodziny i znajomych padały na każdym ślubie, na którym zjawialiśmy się z Marcinem.
Rozumiałam weselne zapędy moich cioć czy babć, ale o co chodziło naszym przyjaciołom, którzy uważali się za liberalnych i postępowych?! Często nie mogłam pojąć tego iście owczego pędu do małżeństwa.
– Marcin, czego oni od nas chcą? – pytałam. – Przecież widzą, że jesteśmy szczęśliwą i udaną parą.
– Pewnie szukają potwierdzenia, że sami dobrze uczynili - wzruszył ramionami mój ukochany. – Mają po trzydzieści parę lat i uważają, że wypada coś z tym życiem zrobić. Postępują według schematu: ślub, wesele dla tłumu ludzi, kredyt na mieszkanie, najlepiej jak największe, dzieci. Wszyscy tak samo. Jakiekolwiek odstępstwo od normy sprawia, że czują się dziwnie i muszą zareagować.
– No ale przecież to nie jest pokolenie naszych rodziców, które brało ślub od razu po skończeniu szkoły czy studiów. Ludzie nie są już tacy tradycyjni.
– Niby nie, ale jak przychodzi co do czego, to jednak okazuje się, że są. Pamiętasz wysyp ślubów wśród znajomych, gdy pojawiły się dopłaty do mieszkań? – zaśmiał się Marcin.
– No i teraz mają serię rozwodów „Rodziny na swoim”.
Nie rozumiałam tego szaleństwa związanego ze ślubem. Byliśmy z Marcinem parą od ośmiu lat, świetnie się dogadywaliśmy, nawet kupiliśmy mieszkanie na kredyt, dzieląc się po połowie kosztami.
– No proszę, to już trzecia taka para jak państwo w tym tygodniu – powiedziała pani notariusz podczas podpisywania umowy. – Kredytu na trzydzieści lat nie boją się brać, ale ślub to już zbyt duże ryzyko?
– Przecież kredyt bardziej cementuje związek niż małżeństwo – odpaliłam, bo naprawdę denerwowały mnie takie komentarze.
Wieczorem pożaliłam się koleżance, że w tym kraju muszę się wszystkim tłumaczyć, dlaczego nie wychodzę za mąż za człowieka, którego kocham.
– Ja tam lubię instytucję małżeństwa – oświadczyła Wiktoria. – Ma w sobie obietnicę szczęścia. No wiesz, taką decyzję, że ktoś chce być z tobą do końca życia.
– No ale przecież wcale tak nie jest. Wręcz przeciwnie, po ślubie wiele związków się rozpada. Ludzie chyba myślą, że już wszystko im wolno, bo złapali kogoś na zawsze, i przestają się starać.
– Wiesz, a ja chciałabym mieć męża... – powiedziała Wika rozmarzonym głosem, chociaż sama od roku nie była na żadnej randce.
Któregoś dnia wracaliśmy z kolejnego wesela, tym razem mojej kuzynki. Nagle zdałam sobie sprawę, że z grona naszych znajomych, a teraz również mojej rodziny, jesteśmy jedyną parą, która nie powiedziała sobie sakramentalnego „tak”.
– No to zostaliśmy ostatni na placu boju. Już nawet zapomniałam, o co nam chodziło w tej naszej antyślubnej walce – rzuciłam do Marcina, a on się uśmiechnął.
– Jak to o co? O równe prawa dla związków partnerskich!
– To brzmi jak jakieś hasło wyborcze – zaśmiałam się.
– Może po prostu się boimy? Oboje pochodzimy z rozbitych rodzin i wiemy, że małżeństwo wcale nie musi być na zawsze. Może pęknąć jak bańka mydlana i skończyć się w niemiłych okolicznościach – rozmyślał głośno Marcin.
– No tak, ale z drugiej strony to oznacza, że w każdej chwili bierzemy pod uwagę rozstanie – zaniepokoiłam się trochę.
– Nie przesadzaj. Jest dobrze, więc jesteśmy razem. Nie potrzebujemy całego tego cyrku z obrączkami, weselem i tak dalej, prawda? Zresztą ja po prostu uwielbiam nazywać cię w towarzystwie konkubiną. Każdy robi wtedy takie wielkie oczy, bo brzmi to jak z jakiejś policyjnej notatki o nocnej awanturze – zażartował. Uśmiechnęłam się, ale po raz pierwszy poczułam się dziwnie. Czy mój ukochany zakładał, że warto być z kimś tylko wtedy, gdy wszystko się układa?
Kilka miesięcy później, kiedy już dawno zapomniałam o tej rozmowie, zorientowałam się, że jestem w ciąży. Nie planowaliśmy tego, ale oboje bardzo się ucieszyliśmy. Rzuciliśmy się więc w wir badań, wybierania imienia i wyprawkowych zakupów.
– No to rozumiem, że teraz weźmiecie ślub – babcia podjęła któregoś dnia swój ulubiony temat. – Pośpieszcie się, póki jeszcze nie widać brzucha i zmieścisz się w ładną sukienkę.
– Babciu, nie planujemy żadnego ślubu – zaczęłam ostrożnie.
– Jak to nie?! – oburzyła się. – Chcesz powiedzieć, że urodzisz nieślubne dziecko?
– Tak... – I będzie się nazywało inaczej niż ty?
– Dostanie nazwisko Marcina... – Wy młodzi to naprawdę robicie wszystko na opak! – babcia przewróciła oczami i zamilkła na resztę wieczoru.
Termin porodu zbliżał się nieuchronnie, a ja zaczynałam się zastanawiać, czy jednak ślub nie był dobrym rozwiązaniem. Bylibyśmy wtedy tradycyjną rodzinką, a ja nie musiałabym mówić o Marcinie per „ojciec mojego dziecka”, co wprawdzie brzmiało zabawnie, ale nie było specjalnie poważne.
– A może my byśmy jednak wzięli ten ślub, co? – zapytałam niby od niechcenia.
– Asia, daj spokój. Nie chcesz chyba pchać się w całą tę szopkę weselną, będąc w ciąży?! Myślisz, że przez to nasze dziecko będzie szczęśliwsze albo dzięki temu będziemy je bardziej kochać? Nie sądzę.
Nie odpowiedziałam nic, ale zdałam sobie sprawę, że zaczynamy się rozmijać w poglądach. Marcin realizował taki model związku, jaki mu odpowiadał, ale nie zwracał uwagi na to, co jest ważne dla mnie... Nie miałam jednak siły prowadzić takich rozmów ani się stresować. Wolałam skupić się na dziecku i przygotowaniach do porodu.
Marcin odwiózł mnie do szpitala natychmiast po tym, gdy odeszły mi wody. Postanowiłam, że chcę być sama na sali porodowej. Tyle się nasłuchałam o facetach, którzy twierdzili, że po tym, co zobaczyli na porodówce, ich żony na długi czas przestały ich pociągać. Wolałam mu tego oszczędzić. Znowu robiłam coś dla Marcina, a nie dla siebie, ale trudno...
Z samego porodu nie pamiętam zbyt wiele, dosłownie kilka obrazów – potworny ból, wystraszoną twarz położnej i lekarza, który krzyczy: „Mamy komplikacje!”. Resztę znam tylko z opowiadań. Przez kilka dni leżałam nieprzytomna na intensywnej terapii, a Marcin nie miał prawa mnie odwiedzić ani wziąć naszej malutkiej Anielki do domu. Takie są procedury, a w świetle prawa on był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem. Kiedy wróciłyśmy z córeczką do domu, mój ukochany skakał wokół nas, jakbyśmy były księżniczkami. Otoczył nas troskliwą opieką i chociaż wciąż byłam jeszcze słaba, czułam, że szybko dojdę do siebie. Musiałam to zrobić dla naszego maleństwa.
Kiedy miesiąc później wróciłam ze spaceru z Anielką, czekała na mnie niespodzianka. Marcin był wystrojony w garnitur i trzymał w rękach całkiem ładną, błękitną sukienkę.
– Powinna pasować – podał mi ją. – Wybierałem razem z twoją mamą. Załóż ją, proszę.
– A co to za okazja?
– Zwolnił się termin w urzędzie i za dwie godziny mamy ślub – oznajmił.
– Jak to: „mamy ślub”?! – krzyknęłam z niedowierzaniem.
– Jeśli się oczywiście zgodzisz... Miałaś rację, zachowywałem się egoistycznie, chociaż wiedziałem, że chcesz, żebyśmy się pobrali. Tego, co przeżywałem, gdy leżałaś w szpitalu, nie da się z niczym porównać. Myślałem, że oszaleję. Tak się bałem, że cię stracę, że coś się stanie naszemu dziecku. Asiu, przepraszam, nie zdążyłem kupić żadnego pierścionka, bo termin miał być inny, ale powiedz, proszę: czy zostaniesz moją żoną?
– Tak – wyszeptałam i poczułam łzy wzruszenia pod powiekami. – A obrączki masz?
– No pewnie, na to już byłem przygotowany. Teraz tylko muszę szybko obdzwonić rodzinę i znajomych. Wtajemniczyłem ich wprawdzie w mój plan, ale nie wiem, czy zdążą dojechać na czas. Umawiałem się z nimi na inną datę – za miesiąc.
– A nie możemy w takim razie spokojnie poczekać na ten termin, zamiast biec do urzędu na złamanie karku? – zapytałam nieśmiało.
– Nie każ mi już dłużej czekać, chcę, żebyś jeszcze dziś została moją żoną!
– No dobrze – powiedziałam, udając, że ostatecznie mogę się na to zgodzić. – Chciałam po prostu chociaż przez chwilę nacieszyć się stanem narzeczeństwa...
– Będziesz za to mogła cieszyć się naszym małżeństwem. I to przez całe życie – powiedział Marcin i mocno mnie do siebie przytulił.