Kiedy myślałam, że nic dobrego mnie już nie czeka, zjawił się mój "książę na białym koniu"
Fot. Adobe Stock

Kiedy myślałam, że nic dobrego mnie już nie czeka, zjawił się mój "książę na białym koniu"

Byliśmy przez trzydzieści lat zgodnym małżeństwem, więc z początku każdą negatywną uwagę męża przyjmowałam zupełnie serio – próbowałam coś w sobie poprawić, zmienić. Na próżno. Ciągle mnie krytykował. Tak bardzo się zmienił, że zaczęłam podejrzewać u niego jakąś chorobę, może nawet guza mózgu. Wkrótce okazało się, że choroba ma na imię Patrycja, a mój mąż od wielu miesięcy mnie zdradza... Aby trochę zagłuszyć swoją samotność, chodziłam na dalekie spacery, aż do małej stadniny. Jej właścicielem był przemiły mężczyzna... Dominika, 52 lata

Przyszłam od fryzjerki w nowym, znacznie krótszym cięciu, stanęłam przed moim mężem i spytałam:
– I jak?
Był zajęty swoim telefonem, musiałam spytać ponownie. Podniósł wzrok, zmierzył moją czuprynę chłodnym spojrzeniem.
– Nie do twarzy ci w takich krótkich włosach.
Przygryzłam wargi.
– Nie musiałeś od razu tak…
– Pytasz, to mówię, ale tobie nigdy nic się nie podoba!

Mój mąż bardzo się zmienił. Ciągle mnie krytykował

Tak naprawdę to jemu od pewnego czasu nic się nie podobało. Od paru miesięcy nieustannie mnie krytykował, moje posiłki już mu nie smakowały, światło gasiłam i włączałam zawsze w nieodpowiednim momencie. Mimo że pracowałam w tym samym miejscu już wiele lat, nagle zaczął narzekać, że to się nie opłaca, żebym codziennie dojeżdżała do miasta…
Byliśmy przez trzydzieści lat zgodnym małżeństwem, więc z początku każdą jego negatywną uwagę przyjmowałam zupełnie serio – próbowałam coś poprawić, zmienić, szukałam nawet lepszej pracy, ale jego dezaprobata wobec mnie tylko rosła. Miałam wrażenie, że cokolwiek powiem czy zrobię, usłyszę z jego ust nieprzychylne: „znowu!”.
Któregoś dnia atmosfera w domu stała się już tak nieznośna, że musiałam wyjść. Nasze okolice są bardzo malownicze, ale od czasu, gdy dzieci dorosły, nie chodziliśmy na spacery. Postanowiłam przejść się w stronę stawów. Po drodze mijałam nowe domy. „Niby ta sama wieś, ale kiedyś wszyscy wszystkich znali, a teraz zostało tylko paru sąsiadów z dawnych lat… Wszystko jest inne. I my z Mirkiem też…”, pomyślałam i poczułam ukłucie w sercu. On był taki pewny siebie, szedł z duchem czasu, potrafił obsługiwać te wszystkie nowoczesne aplikacje w telefonie… Nic dziwnego, że go drażniłam swoją nieudolnością. Może się zestarzałam i wydaje mi się, że skoro wszystko do tej pory jakoś działało, może działać dalej, a tak naprawdę zagubiłam się jakoś w tej rzeczywistości, nie potrafię się w niej rozeznać…

Zobaczyłam piękne zwierzę: siwego konia z jasną grzywą

Z ponurych rozmyślań wyrwał mnie jakiś tętent. Podniosłam wzrok i zobaczyłam w zagrodzie na końcu ulicy kilka koni. Skubały trawę, jeden z nich, siwy, zwrócił na moment głowę w moim kierunku. Miał na niej szeroką ciemną plamę, jego piękna, jasna grzywa wydawała się karbowana. Przez dłuższą chwilę obserwowałam go, zapomniałam przy tym o domowych problemach.

– Widziałam dziś konie – powiedziałam do Mirka po powrocie.
– Ty to ciągle coś widzisz – prychnął poirytowanym tonem, wpatrzony w telefon.
– Dlaczego jesteś taki nieprzyjemny? – wydusiłam.
– Dlaczego się mnie czepiasz?!
I tak to się toczyło. Kilka dni później znów wybrałam się na spacer, żeby choć na chwilę znaleźć się z dala od Mirka. Choć zagroda z końmi znajdowała się na przeciwległym krańcu miejscowości, poszłam znów tam. Gdy znalazłam się na zakręcie, z którego było już widać pastwisko, nagle rozległo się rżenie. Koń z ciemną plamą biegł w moim kierunku. Grzywa i ogon powiewały mu na wietrze. Wstrzymałam oddech. A jeśli przeskoczy płot i mnie stratuje? Zwolnił przed ogrodzeniem, zatrzymał się i stał tam, jakby na mnie czekał, nie spuszczał ze mnie wzroku! Podeszłam. Wydawał mi się ogromny, ale jego oczy patrzyły łagodnie.

– Zapamiętałeś mnie? – spytałam go szeptem.
Przymknął na chwilę oczy i znów je otworzył. Jego uszy sterczały na sztorc, jakby wsłuchiwał się w każde moje słowo.
– Ja ciebie też zapamiętałam.
Któryś z jego pobratymców na drugim krańcu pastwiska zarżał i mój nowy czworonożny znajomy odwrócił się i pobiegł w ich stronę. Jeszcze przez chwilę tam stałam, napawając się tym spotkaniem. Zwierzę naprawdę mnie zapamiętało, przybiegło się przywitać! Nie może być ze mną aż tak źle, skoro tak piękny koń mnie wybrał!
Córka poprosiła, żebyśmy na sobotę wzięli do siebie wnuka. Zaproponowałam Mirkowi wspólny spacer ze mną i Olusiem w stronę zagrody z końmi. Powiedziałam małemu, że może jeden z nich podejdzie do nas się przywitać.
– Po co wymyślasz takie bajki? – burknął Mirek.

Rumak nie polubił mojego męża

Nie chciałam się sprzeczać przy małym, nie odpowiedziałam mu.
W drodze do pastwiska Oluś paplał coś do mojego męża, ten mu odpowiadał. „A może od dziś wszystko znów pójdzie ku lepszemu?”, pomyślałam z nadzieją.
Ledwo dotarliśmy do zakrętu, z którego widać już było zagrodę, powiedziałam do wnuka:
– Ostatnio ten jasny od razu mnie zobaczył i podbiegł.
Mirek prychnął ironicznie.
Gdy znaleźliśmy się w połowie drogi do płotu, konie nas zauważyły. W następnej chwili najjaśniejszy z nich, ten z plamą na głowie, ruszył w naszym kierunku.
– Widzisz? – powiedziałam do Mirka.
Znów tylko prychnął…
Rumak stanął przy ogrodzeniu naprzeciw nas. Podeszliśmy.
– Babciu, a dlaczego on jest taki duży? – spytał Oluś. – Ja się go boję.
– Nie trzeba, tylko się nam przygląda – powiedziałam uspokajającym tonem.
– Najzwyklejszy koń – burknął Mirek, unosząc arogancko brodę, i bez ceregieli wyciągnął rękę w stronę końskiego karku, chyba z zamiarem poklepania go. Zwierzę błysnęło białkami oczu, położyło uszy w tył i otwierając pysk zamachnęło się głową w stronę jego ręki, wyszczerzając przy tym ogromne zęby.

Mirek w ostatniej chwili cofnął dłoń, ale zatoczył się przy tym i wylądował na tyłku.
– Głupich koni ci się zachciewa! – rzucił do mnie, przestraszony.
Sama przejęłam się, że koń mógł mu zrobić krzywdę, ale Oluś zaczął płakać, więc zajęłam się nim.
– Mażesz się bez powodu – ofuknął go mój mąż.
Kiedyś miał do dzieci świętą cierpliwość. Zaczęłam się zastanawiać, czy te zmiany w jego zachowaniu nie są objawem guza mózgu albo innej choroby.

To nie była choroba tylko... kochanka


Kilka dni później sytuacja się wyjaśniła. Okazało się, że choroba nazywa się Patrycja. Mój mąż od prawie pół roku miał kochankę.
Byłam w takim szoku, że wreszcie wyznałam koleżankom, jak Mirek się w ostatnich miesiącach zachowywał. Powiedziały mi: „Niech spada, po co ci taki dupek?! Nie dość, że zdradzał, to jeszcze był wobec ciebie wredny! A tamten koń to powinien go był ugryźć, powiedzieć ci w co?”. Któraś dodała: „I kopnąć w coś innego!”, a kolejna pocieszyła mnie: „Poznasz kogoś lepszego. Tego kwiatu jest pół światu!”.

Gdy tylko sfinalizowaliśmy rozwód, dziewczyny zaczęły mnie swatać ze swoimi znajomymi. Podchodziłam do tych randek z otwartą głową, miałam świadomość, że na żadnych książąt z bajki nie ma co liczyć, że wszyscy mamy za sobą jakieś przejścia i że nie obejdzie się bez kompromisów. Niestety, na drugiej randce zwykle się kończyło. Panowie albo wprost naciskali na seks, albo przejawiali symptomy ciężkiej depresji, albo nie wykazywali żadnego zainteresowania moim życiem, a spodziewali się, że ja będę w nieskończoność wysłuchiwać historii z ich własnego. A w domu, gdy zdarzało mi się w samotności westchnąć, z sąsiedniego pokoju odpowiadało mi echo. Zaczęłam nawet mieć problemy z zaśnięciem. By trochę się odprężyć, regularnie wychodziłam na spacery w stronę stawów, koń z ciemną plamką, jeśli był na pastwisku, podbiegał do mnie jak pies, żeby się przywitać, ale miałam świadomość, że to tylko przyjemne momenty, a moje codzienne życie od półtora roku toczy się samotnie i widoków na zmianę tego stanu rzeczy nie ma. Może dlatego któregoś razu wybrałam się w przeciwnym kierunku, z zamiarem spaceru po lesie. 

Uratował mnie "książę na białym koniu"

Trawa na łąkach była skoszona, ale gdy doszłam do miejsca, w którym polna droga rozgałęziała się w dwóch kierunkach, okazało się, że te rozgałęzienia zarosły ostami i pokrzywami, niektóre z nich były wysokie prawie na dwa metry! Weszłam na duży kamień, który kiedyś znaczył granicę czyjegoś pola, żeby zobaczyć, czy za chaszczami widać choćby kawałek ścieżki, którą mogłabym przejść dalej. Otaczały mnie tylko fioletowe pąki ostów i białawe kwiatostany starych pokrzyw. „Tego kwiatu pół światu”, przypomniało mi się. „Tak właśnie ten kwiat wygląda…” Westchnęłam i nieświadomie przeniosłam przy tym ciężar ciała z jednej nogi na drugą, straciłam równowagę i wylądowałam w gęstwinie chwastów.
Wszystko mnie kłuło, szczypało i paliło. Krzyczałam, bardziej z przestrachu niż bólu, i nagle przez swoje własne krzyki usłyszałam tętent. Zamarłam na chwilę – odgłos galopu był coraz bardziej intensywny. Na szczęście rytm kopyt zwolnił i po chwili zobaczyłam nad sobą siwą końską głowę z ciemną plamką i karbowaną jasną grzywą. Zwierzę zarżało cicho. Z jego grzbietu patrzył na mnie jeździec o siwawych skroniach.

– Potłukła się pani? – spytał.
– Nie, tylko mnie poparzyły pokrzywy i poprzyczepiały się do mnie rzepy.
Zsiadł z konia, ściągnął bluzę, zarzucił ją na chwasty i w ten sposób utorował mi przejście.
Z oczu pociekły mi łzy.
– Na pewno się pani nie poraniła?
– Nie.
Koń wyciągnął w moją stronę głowę i delikatnie dotknął nozdrzami mojego ramienia. Patrzył na mnie prawym okiem, przymknął delikatnie powiekę. Miał piękne rzęsy.
– Jakby panią znała – stwierdził ze zdziwieniem jeździec.
– To ona?
– Tak, klacz. Zwykle nie jest aż tak przyjazna wobec obcych. Naprawdę, jakby panią znała!
Uśmiechnęłam się przez łzy i powiedziałam mu, że nieraz przechodziłam obok jej zagrody i klacz zawsze się ze mną witała.
– Ale jak były mąż chciał ją poklepać po szyi, to jej się nie spodobało – dodałam i uśmiechnęłam się z przekąsem.

Cóż, moja Amicja zna się na ludziach. Rdzenni Amerykanie nazywali konie świętymi psami. Są bardzo wrażliwe i łatwo się płoszą. Czasem myślę, że to dlatego, że się nie wysypiają. Śpią na stojąco, płytkim snem, a na głęboki kładą się tylko wtedy, kiedy inne konie są w pobliżu i nad nimi czuwają.
„Może i ja dlatego mam problemy ze snem”, pomyślałam. „Bo nikt nade mną nie czuwa…”
– Kiedy się pani zaprzyjaźniła z Amicją?
Powiedziałam mu.
– Czyli wtedy, kiedy moja partnerka się wyprowadziła… – westchnął. – Miałem przez to mniej czasu dla koni, sądziłem, że jeszcze ją przekonam, żeby została, myślałem o jakiejś terapii dla par czy coś w tym rodzaju, ech… Ale ona stwierdziła, że jej nie chodzi o terapię, tylko nie chce mieszkać jak wieśniaczka na wsi… Imponowało jej wcześniej, że mam dobrze płatną pracę, ale chciała wszystko przepuścić na ciuchy i zabiegi kosmetyczne, uważała, że wydawanie kasy na konie to fanaberia. No więc kiedy powiedziała: „konie albo ja”…
Wzruszył ramionami i westchnął.
– Jak można nie lubić Amicji? – rzuciłam. – Przecież jest taka kochana…
– I właściwie nigdy nie gryzie. Musi mieć naprawdę ważny powód… Mojej byłej nie lubiła.

Uśmiechnęłam się.
Na moim byłym poznała się, zanim ja się na nim poznałam.
– O, proszę się nie ruszać, ma pani we włosach rzep, wyjmę. Szkoda takich pięknych włosów.
– Kiedyś nosiłam dłuższe, to dopiero by był problem z wyplątaniem rzepa…
– W takich krótkich bardzo pani ładnie.
– Dziękuję.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie uśmiechnięci.
– A może chciałaby się pani przejechać na Amicji?
Podwiózł mnie na jej grzbiecie pod sam dom, idąc obok. I to był początek mojego lepszego życia.

 

Czytaj więcej