"Kiedy John mi się oświadczył, byłam bardzo szczęśliwa. Mój Anglik nie był wprawdzie Jamesem Bondem, ale kochałam go. Miał w sobie dużo ciepła i tę angielską flegmę, która równoważyła mój charakter choleryka. Niestety, John miał również tajemnice, których nie mogłam zignorować..." Marta, 33 lata
Pracowałam w herbaciarni i bardzo lubiłam moją pracę. Zawsze twierdziłam, że jest w niej coś ze studiowania psychologii. Trzeba było wyczuć, co zaproponować klientowi, porozmawiać z nim, określić gust. Kiedy był zadowolony, wracał po kolejne zakupy. W ten sposób poznałam Johna. Był Anglikiem. Wiadomo, że kto jak kto, ale oni znają się na herbacie...
John przyszedł do herbaciarni w jakiś październikowy wieczór. Zapytał o rzadki gatunek herbaty. Przygotowałam napar szczególnie starannie. Smakowało mu, skomplementował mnie i wywiązała się między nami miła rozmowa. Byłam zaskoczona tym, że miał taką ogromną wiedzę. Na temat herbaty wiedział wszystko. Po trzech dniach wrócił, potem jeszcze raz i jeszcze... Okazało się, że John zajmował się sprowadzaniem herbaty z Anglii do Polski. Szukał firm, z którymi mógłby współpracować. Herbaciarnia była wręcz wymarzonym do tego miejscem. Przychodził coraz częściej i przynosił różne gatunki do degustacji. Dobrze mi się z nim rozmawiało. Był dowcipny i zabawny z tym swoim angielskim sposobem wymawiania polskich słów.
Po pół roku zostaliśmy parą, zaś po roku zdecydowaliśmy, że zamieszkamy razem. To John nalegał, tłumaczył, że trochę zaoszczędzimy i odłożymy na prowadzenie własnego interesu. Ja byłam bardziej ostrożna i niezdecydowana. Wcześniej nie miałam najlepszych doświadczeń z mężczyznami. Moja kawalerka, od momentu wprowadzenia się Johna, stała się miejscem nieustannych spotkań towarzyskich. Organizowaliśmy wieczorki przy herbatce, na które przychodzili przede wszystkim moi znajomi. Zachęcałam Johna, aby zaprosił czasem swoich gości, bo ciekawy byłby taki melanż polsko-angielski, on jednak twierdził, że nie ma w Polsce takich znajomych, z którymi chciałby podtrzymywać kontakt. Przestałam naciskać.
John zbierał ze stołów filiżanki. To on dostarczył herbatę na degustację w herbaciarni. Impreza udała się nadzwyczaj! Mój chłopak podśpiewywał pod nosem, mocno podekscytowany. Zerknęłam na mojego szefa – on też był zadowolony. Trudno się dziwić. Nieźle dziś obaj zarobili, a co ważniejsze, wyglądało na to, że znaleźli pomysł na dalszą współpracę. W tym wszystkim pomagałam i jednemu, i drugiemu. Miałam przez to więcej obowiązków, zaś korzyści zostały po ich stronie.
Zerknęłam na salę – była już „prawie” posprzątana. Chyba czytając w moich myślach, mój szef, pan Jan, zarządził:
– Marto, wracajcie już do domu. Przyjdźcie rano, przed pracą, i wtedy dokończycie.
– Dzięki, szefie, jeśli mogę, to bardzo chętnie dokończę jutro, padam z nóg.
– Myślę, że należy ci się premia za dzisiejszy dzień, a z tobą, John, spotkam się i porozmawiam o stałej współpracy. Przydałby mi się ktoś taki jak ty, ze smykałką do biznesu. – szef komplementował mojego chłopaka, który rósł w oczach.
„Może w końcu uda nam się podreperować budżet” - pomyślałam. John mógł być zadowolony. Dziś wieczorem, sprzedając u nas herbatę, zarobił tyle, ile ja w ciągu tygodnia. Ważniejsze jednak było chyba to, że w końcu uwierzył w siebie. Ostatnio nie miał szczęścia do przedsięwzięć, które zaczynał. Nie udał mu się biznes ze sprowadzaniem przypraw z Indii. John opowiadał mi, że okradł go wspólnik. Nie rozwinęła się też jego szkoła tłumaczeń. Te inwestycje pochłonęły jego oszczędności do tego stopnia, że musiałam sprzedać moje auto, aby wystarczyło nam na czynsz za kawalerkę i cło za towar sprowadzony z Indii.
Niestety, nie mogłam liczyć na to, że John pomoże mi w utrzymaniu domu, bo musiał uregulować długi, z którymi zostawił go nieuczciwy wspólnik. Miałam nadzieję, że ta impreza będzie fundamentem pod udany biznes ukochanego. Musiałam się w to wszystko wgłębić, gdyż John cały czas upierał się, by zarejestrować działalność na mnie. Twierdził, że tak będzie łatwiej. Moi przyjaciele, a zwłaszcza rodzice, próbowali jednak wyperswadować mi ten pomysł . Nie wiem dlaczego...
Zadzwoniłam po taksówkę. Zamykając herbaciarnię, poczułam oddech Johna na moim karku. W taksówce wiedziałam już, że ten wieczór będzie bardzo wyjątkowy... Nie myliłam się. Obudziłam się rano zrelaksowana i szczęśliwa. Zrobiłam po dużym kubku kawy dla mnie i dla narzeczonego. Popatrzyłam na niego z czułością. Tak, narzeczonego. Po powrocie do domu John mi się oświadczył. Oczywiście przyjęłam oświadczyny. Byłam przeszczęśliwa. W końcu! Mój Anglik nie był wprawdzie Jamesem Bondem, ale kochałam go. Miał w sobie dużo ciepła i tę angielską flegmę, która równoważyła mój charakter choleryka. John obudził się i spojrzał na mnie zadowolony.
– Dzień dobry, moja żono – rozbawił mnie. – Dzień dobry, kochanie, jeszcze nie żona, ale narzeczona – podałam mu kawę.
– Co za wieczór – spojrzał na mnie szelmowsko. – No cóż, też mi się podobał, ale teraz pora wstawać, śpiochu. Muszę wrócić do pracy i posprzątać po wczorajszej degustacji.
– Oh yes – wymruczał. Spojrzałam na zegarek, dochodziła 9.00. Prawie zaspaliśmy. Ubraliśmy się błyskawicznie. Zadzwoniłam po taksówkę. John wyszedł ze mną. Miał coś do załatwienia na mieście. W taksówce położyłam moją dłoń na jego ręce. Zerknęłam na pierścionek zaręczynowy. Mój narzeczony miał gest, ale chyba nie dopniemy budżetu w tym miesiącu. John spojrzał na mnie, jakby o czymś sobie przypomniał.
– O, Marta, zapomniałem. Dziś przyjedzie kurier z dostawą herbaty. Czy mogłabyś zapłacić za tę paczkę? Niedużo, około 500 złotych? Potem się rozliczymy. „No to akurat zapłacę sobie za pierścionek”, przebiegło mi przez myśl. Coś mnie jednak zastanowiło. Wczoraj John zarobił sporo pieniędzy. „Co z nimi zrobił, skoro nie stać go na kuriera? Będziemy musieli poważnie porozmawiać o finansach”, postanowiłam. Właściwie to prawie wszystko finansowałam ja. On dokładał się tylko do jedzenia, a przecież ostatnio całkiem nieźle mu się wiodło... Taksówka dotarła pod herbaciarnię. Pożegnaliśmy się namiętnie.
Gdy tylko weszłam do środka, usłyszałam dźwięk telefonu. Dzwonił kurier z pytaniem, o której może podjechać. Nastawiłam ekspres do kawy i wzięłam się do sprzątania. Kurier pojawił się dokładnie godzinę później.
– Dzień dobry. Miałem tu zostawić przesyłkę...
– Tak, zgadza się, proszę wejść. Wiedziałam, że muszę sprawdzić, czy worki nie zamokły w trakcie transportu. Dotknęłam. Wszystko w porządku.
– Ile płacę?
– Poproszę 870 zł – wymienił sumę, a ja oniemiałam. Nie byłam przygotowana na taką kwotę. Przecież John twierdził, że przesyłka kosztuje 500 złotych. Zaczęłam gorączkowo szukać rozwiązania. Zaproponowałam kurierowi herbatę, a sama poszłam sprawdzić kasę. Przypomniało mi się, że wczoraj zostawiłam w niej 250 złotych. Sto złotych miałam w portfelu. „Trudno, pożyczę do jutra i uprzedzę szefa, albo nie, zadzwonię do Johna. To on powinien rozwiązać ten problem”, pomyślałam. Mężczyzna wypił herbatę, zapłaciłam i wyszedł. Worki schowałam na zapleczu. Byłam wściekła. Mój ukochany kolejny raz postawił mnie w niezręcznej sytuacji. Jednak nie miałam czasu do niego zadzwonić, bo w sklepie pojawił się następny klient, a zaraz po nim paru innych. Zapowiadał się niezły dzień. Na dworze był ziąb, zatem chętnych na kubek gorącej herbaty było coraz więcej. Koło piętnastej zrobiło się pusto. Wybrałam numer do Johna.
– Witaj, my darling – zaczął słodko.
Przerwałam mu: – Słuchaj, do zamknięcia sklepu musisz mi dowieźć 250 złotych, pożyczyłam z kasy. Przesyłka była droższa, niż mówiłeś. Nastała cisza.
– Nie będę miał jak podjechać – próbował się tłumaczyć.
– John, to twój problem, muszę oddać te pieniądze szefowi, a nie mam jak wyjść z pracy. Nie mogę opuścić tego miejsca, bo zapewnia nam utrzymanie.
Nastała cisza. Byłam wściekła i chyba po raz pierwszy tak bezpośrednia.
– Postaram się coś załatwić.
Przerwałam mu: – Nie postarasz się, tylko musisz to załatwić, do zobaczenia – rzuciłam i rozłączyłam się. Kolejny raz sprawa dotyczyła pieniędzy, a raczej ich braku.
Coś mi tu nie grało. Interes herbaciany zaczął prosperować całkiem nieźle, jednak mój ukochany nie dość, że nie poczuwał się do tego, żeby dzielić się wydatkami, to po prostu mnie wykorzystywał. Pieniądze, które mu „pożyczałam”, nie wracały do mnie. Rozmowa była nieunikniona. W duchu takiego postanowienia przepracowałam prawie cały dzień. Dochodziła 18.00, a Johna nie było. Nie odbierał telefonu. Wiedziałam, że o 20.00 przyjdzie szef, a wtedy będę musiała powiedzieć o pożyczce z kasy. Co za wstyd!
Byłam nieźle podenerwowana. Na domiar złego w sklepie pojawił się jakiś Anglik. Poprosił o herbatę. To super, czekała mnie konwersacja na temat herbaty, a miałam nadzieję, że to kolega Johna, którego przysłał z pieniędzmi. Sączył herbatę i po chwili zapytał mnie o narzeczonego. Chciał wiedzieć, czy często bywa tu, w herbaciarni. Stwierdził, że ich wspólny kolega widział go tu kilka razy. Popatrzyłam na niego wnikliwie. A może to jakiś dobry znajomy? W końcu miałam okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o moim narzeczonym, intuicja podpowiadała mi jednak, aby nie przyznawać się, że jesteśmy ze sobą.
– Tak, bywa tu czasem, na przykład wczoraj, organizował tu degustację – odpowiedziałam spokojnie.
– To się spóźniłem. A nie wie pani, kiedy będzie znowu?
– No cóż, nie znam go aż tak dobrze. Jak się pojawi, to przekażę, że go pan szukał, proszę zostawić jakąś wizytówkę, panie...
– O sorry, nazywam się Adam, zapomniałem się przedstawić – uśmiechnął się.
– Nie, na pewno się ze mną nie spotka, jak się dowie, że go szukam – wyjaśnił. Byłam już poważnie zaniepokojona. Zdołałam bąknąć:
– Dlaczego pan tak sądzi?
– Szukam go od roku. Jest mi winien bardzo dużo pieniędzy. Rozkręcaliśmy razem interes ze sprowadzaniem przypraw z Indii, toczyło się nieźle. I wtedy John zabrał dużą kwotę na dostawę i zniknął, przepadł jak kamień w wodę. Serce waliło mi jak oszalałe.
– Kilka razy pożyczałem mu także pieniądze na zaległe alimenty i też nie oddał. Starałam się zachować spokój, choć myślałam, że zemdleję po tej dawce rewelacji.
– To pan John ma dzieci? Nigdy się nie chwalił... – usiłowałam zapanować nad głosem, choć czułam, że drży.
– Tak, zostawił w Anglii żonę i dwójkę dzieci. Jakby się pojawił, proszę do mnie zadzwonić – podał mi swoją wizytówkę. – Dziękuję za herbatę. Do zobaczenia. Anglik wyszedł, a ja usiadłam, bo czułam, że zaraz zemdleję.
Oczywiście mój narzeczony, albo oszust, bo tak teraz o nim myślałam, nie odbierał telefonu i musiałam zadzwonić do szefa, aby powiedzieć mu o pożyczonych z kasy pieniądzach. Było mi wstyd. Zamknęłam herbaciarnię, usiadłam i zaczęłam szlochać. Jak mogłam być tak głupia, jak mogłam nie zauważyć, że to zwykły oszust matrymonialny, że mnie podle wykorzystuje? Wprowadził się do mnie, bo było to dla niego wygodne i prawie nic go nie kosztowało. Opowiadał mi te wszystkie bajki o nieuczciwym wspólniku, a ja wierzyłam mu bezgranicznie. Oszukał mnie i wykorzystał. „Zapomniał” powiedzieć, że ma dzieci i że był już żonaty. O czym jeszcze mi nie powiedział? Płakałam tak długo, aż uszła ze mnie cała złość, została tylko chęć odwetu. Szybko ruszyłam do domu. Musiałam być tam przed nim. Miałam tylko jedno rozsądne wyjście: spakować jego rzeczy i wystawić mu walizkę przed drzwi. Nie miałam już o czym rozmawiać z człowiekiem, który zapomniał powiedzieć mi o żonie i dzieciach, o nieudanym interesie i kradzieży pieniędzy. Po drodze kupiłam butelkę wina i zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, która wspierała mnie zawsze w trudnych momentach. W jej towarzystwie było mi łatwiej spakować walizkę „ukochanego” i nie ulec jego pokrętnym tłumaczeniom...