"Moi rodzice zawsze twierdzili, że powinnam być dumna z tego, jak się nazywam. Uważali, że oryginalne imię wpływa na charakter człowieka. Im bardziej oryginalne, czytaj dziwaczne, tym twardszy charakter, bo jego właściciel usłyszał w życiu tyle kpin na swój temat, że nic go już nie ruszy. No cóż... Mam wątpliwości." Grzmisława, 26 lat
Jak się pani nazywa? – zapytała niewysoka kobieta z działu naboru pracowników.
– Grzmisława P. – wyszeptałam i zaczerwieniłam się, jak zwykle w takiej sytuacji.
Spodziewałam się, że kobieta zażąda głośniejszego powtórzenia, a potem zacznie się śmiać, ale ona, o dziwo, zachowała kamienną twarz. „Twardzielka”, pomyślałam, bo zazwyczaj ludzie, słysząc moje imię i nazwisko, wybuchali śmiechem.
A ona popatrzyła na mnie i leciutko się uśmiechnęła. Szybko spuściłam wzrok.
– To żaden powód do wstydu – rzuciła cicho. – W tej firmie zresztą oryginalne imię może być zaletą... Ja na przykład mam na imię Longina, a chyba trudno o większego, a raczej o mniejszego kurdupla niż ja – puściła do mnie oko.
Faktycznie, pani Longina wbrew temu, co zapowiadało jej imię, nie sprawiała wrażenia zbyt długiej. Myślę, że jeśli miała metr pięćdziesiąt, wliczając w to jej niebotyczne obcasy, to wszystko.
– Moi rodzice byli bardzo niscy, dali mi więc na imię Longina, jakby chcieli zakląć rzeczywistość czy też oszukać genetykę – uśmiechnęła się. – Ale im nie wyszło... A pani rodzice mieli równie ważny powód, żeby tak urządzić własne dziecko?
No właśnie, moi rodzice zawsze twierdzili, że powinnam być dumna z tego, jak się nazywam. Uważali, że oryginalne imię wpływa na charakter człowieka. Im bardziej oryginalne, czytaj dziwaczne, tym twardszy charakter, bo jego właściciel usłyszał w życiu tyle kpin na swój temat, że nic go już nie ruszy. Wahali się między Grzmisławą i Hiacyntą. W sumie to nie wiem, jaki mieli dylemat, bo jak dla mnie to był wybór między dżumą a cholerą. W końcu wybrali to pierwsze ze względów rodzinnych. Grzmisława miała wcześniej na imię siostra dziadka, podobno dzielna kobieta. W czasie wojny była łączniczką w partyzantce. Kilka razy uniknęła wnikliwej kontroli właśnie dzięki swojemu imieniu. Niemcy podobno nie byli w stanie go wymówić i puszczali ją dalej wolno.
Niestety, ja nigdy nie miałam taryfy ulgowej z powodu oryginalnego imienia. Wprost przeciwnie...
W przedszkolu nie było jeszcze tak źle. Pani zdrabniała moje imię na „Grzmisię”. Żadne dziecko nie było w stanie go wymówić, więc zostałam Misią. I ta wersja Grzmisławy bardzo mi odpowiadała. Ale po rodzinie krążyły legendy na temat wrażenia, jakie zawsze wywoływałam, przedstawiając się:
– Cześć, jestem Grzmisława Pociupana – mówiłam do nowo poznanych koleżanek w piaskownicy, a te uciekały z płaczem do swoich rodziców.
Długo nie rozumiałam, dlaczego. Dopiero później mama wytłumaczyła mi, że moje imię jest nieco „inne”. Zaraz potem dodała, że miernoty mogą się nazywać zwyczajnie, ale ludzie oryginalni muszą się wyróżniać. Pokiwałam główką ze zrozumieniem i może nawet przez chwilę byłam dumna ze swojej oryginalności. Wkrótce jednak zaczęłam ją przeklinać...
W podstawówce stałam się obiektem kpin. A wszystko przez moją wychowawczynię, która już pierwszego dnia, odczytując listę obecności, przy moim imieniu popłakała się ze śmiechu.
Wyczytana wstałam z krzesła i czułam, jak z każdą chwilą czerwienię się coraz bardziej. Dzieci też zaczęły się śmiać, a potem szydzić ze mnie. Byłam bliska łez i wtedy padło to straszne pytanie:
– Jak można dać dziecku tak koszmarne imię? No i jak ja mam do ciebie mówić?
Nauczycielka popatrzyła na mnie z politowaniem. Opanowałam płacz i zaraz poczułam, jak moje młode, bo przecież zaledwie siedmioletnie serce wypełnia nienawiść do tej kobiety.
Od tamtej pory minęło tyle lat, a ja wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego ta baba tak się zachowała. W ten sposób zachęciła dzieci do dokuczania mi z powodu niestandardowego imienia. Wszyscy celowo przekręcali moje imię.
– Pierdzisia, pożycz mi zeszyt od polaka! – wołał na przykład za mną Maciek.
Oczywiście nie reagowałam.
– Udaje, że nie słyszy! Pierdzisia! Pierdzisia! – krzyczał coraz głośniej.
Wtedy odwróciłam się i zła jak osa odpowiedziałam:
– Patrz mi na usta, Maciek! Mam na imię GRZMISŁAWA, rozumiesz? GRZMISŁAWA! Ale takiemu głupkowi jak ty pewnie trudno to zapamiętać. Możesz więc do mnie mówić Sława albo Misia. Zapamiętasz to, ciołku? Ale jak jeszcze raz powiesz na mnie Pierdzisia, to cię stłukę.
Stanęłam tuż przy nim i spojrzałam na niego z góry. W tym wieku dziewczynki zwykle górują wzrostem i masą ciała nad chłopcami. Miałam więc nad nim przewagę fizyczną. Maciek skulił się i odskoczył parę kroków ode mnie.
– Grzmisława czy Pierdzisława... w sumie jeden pies – powiedział ciszej, ale tak, żebym go usłyszała.
Potem jeszcze kilka razy celowo przekręcał moje dane osobowe. Mówił więc do mnie lub o mnie Puścigrzmot albo Pierdzigrzmot, ale ignorowałam te jego zaczepki.
Moi rodzice mieli rację. Kpiny kolegów i koleżanek zahartowały moją psychikę. Po latach spędzonych w szkole wiedziałam, że nie ma co się przejmować głupotami. Poza tym może i śmiesznie się nazywałam, ale i tak byłam lubiana przez otoczenie. W dodatku dobrze się uczyłam, byłam koleżeńska, nie wyglądałam też najgorzej. Nie ukrywam, że od podstawówki miałam powodzenie u facetów.
Na studiach to się nawet mocno zakochałam w koledze z roku, Szymonie. Myśleliśmy poważnie o wspólnej przyszłości. Sielanka trwała do pierwszej wizyty u rodziców mojego prawie narzeczonego. Jak się bowiem okazało, oboje mieli straszny problem z moim imieniem.
– Ja rozumiem, że wy się kochacie... – jęknęła z wyraźnym niezadowoleniem mama Szymka – ale jak my to napiszemy na zaproszeniach na ślub? – zafrasowała się.
W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co jej chodzi.
– Elwira ma rację, jak ludzie przeczytają tak dziwaczne imię, to pomyślą, że to jakiś żart – poparł żonę pan domu. – A my mamy ustosunkowanych krewnych i znajomych... Ja zresztą też jestem na stanowisku... – dodał znacząco.
Milczałam, starając się nie okazywać wzburzenia.
– Słuchaj... Grzmisławo, a nie myślałaś kiedyś o zmianie imienia? – zapytała mama Szymka. – Może warto o tym pomyśleć jeszcze przed ślubem?...
– Myślałam o tym przez większość mojego życia – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale... teraz już wiem, że tego nie zrobię. Na pewno nie z powodu odczuć estetycznych państwa znajomych i krewnych! – dodałam podniesionym głosem.
Wstałam i wyszłam, a wkrótce potem rozstałam się z Szymkiem i zajęłam studiami. Wyjechałam na stypendium do Edynburga. Potem spędziłam po kilka miesięcy w Berlinie i Paryżu. Szlifowałam języki obce. A kiedy skończyłam studia, byłam wykwalifikowaną ekonomistką z płynną znajomością trzech języków obcych.
A teraz szukałam pracy i znów odżyły we mnie dawne kompleksy. Trochę otuchy dodała mi pani Longina, ale przecież czekała mnie jeszcze rozmowa z prezesem firmy. A jak już wiedziałam, ludzie na wysokich stanowiskach nie znoszą dziwactw...
– Pani Grzmisławo – usłyszałam nad sobą głos kobiety z działu kadr. – Szef czeka...
Do gabinetu prezesa weszłam na ugiętych kolanach. Jednak podniosłam głowę i przedstawiłam się głośno i wyraźnie.
– Bardzo mi miło – powiedział z uśmiechem i dodał: – Ariel...
Popatrzyliśmy na siebie i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła w luźnej atmosferze. Właściwie to już pod jej koniec prezes, znaczy się Ariel, podjął decyzję. Dla porządku przejrzał moje dokumenty, pogadaliśmy przez chwilę po angielsku i niemiecku i dostałam tę pracę!
– No to widzimy się w poniedziałek, Grzmisławo – przypomniał, odprowadzając mnie do drzwi swojego gabinetu.
– Tak jest, Arielu – odparłam i chyba po raz pierwszy pomyślałam z sympatią o swoim imieniu. No bo czy szef zatrudniłby mnie, gdybym była zwykłą Katarzyną, Anną czy Moniką? Sama nie wiem, ale jednego jestem pewna: ja swojemu dziecku nie zrobię takiego świństwa i dam mu na imię jakoś bardziej po ludzku.