"Mój narzeczony był na trzecim roku medycyny, kiedy usłyszałam, że jako pielęgniarka nie jestem odpowiednią partią dla lekarza. Wkrótce ze mną zerwał, mówiąc, że przecież niczego mi nie obiecywał. Cierpiałam, ale... to nie ja spaprałam sobie życie." Anna, lat 29
Wiktor był przystojniakiem. W całym naszym miasteczku nie było chłopaka, który by miał takie powodzenie. W czasach liceum czułam się jak szara myszka i nawet mi do głowy nie przychodziło oglądać się za nim. Wydawał mi się nieosiągalny...
A jednak, gdzieś w głębi serca, musiałam na coś liczyć, bo bardzo dokładnie pamiętam pewien wieczór podczas szkolnej zabawy. Nagle pojawił się przede mną Wiktor i zapytał, czy zechcę z nim zatańczyć. Serce waliło mi jak szalone, gdy bez słów kiwnęłam głową.
– Dlaczego nigdy nie spotkaliśmy się w „Kabaretowej”? – zapytał.
„Kabaretowa” to była kawiarenka, którą szkolna śmietanka wybrała sobie na popołudniowe spotkania. Przychodziły tam wystrojone dziewczyny i najprzystojniejsi chłopcy. Sama nie wiem, czy chciałabym należeć do tego towarzystwa. Kiedy więc Wiktor zadał mi to pytanie, poczułam się... jakby zaprosił mnie na księżyc! Nie miałam pojęcia, co o tym myśleć. Jeszcze bardziej byłam zaskoczona, kiedy postanowił odprowadzić mnie do domu.
– Przyjdę po ciebie jutro i pójdziemy razem do szkoły – powiedział na pożegnanie.
Przez następne kilka tygodni spotykaliśmy się codziennie, a ja byłam równie oszołomiona co pierwszego wieczora. Potem przestałam się dziwić i radośnie czekałam na nasze spotkania. Uznałam, że z jakichś przyczyn Wiktor mnie wybrał, a ja mogę go tylko gorąco kochać. Więc kochałam go coraz mocniej!
Chodziliśmy ze sobą cztery lata i dopiero po maturze zaczęły się między nami nieporozumienia. Byłam przekonana, że to przeze mnie i załamałam się tym strasznie. Oboje chcieliśmy dostać się na medycynę. Jemu się udało, mnie nie. To była potworna porażka! Czułam się zawstydzona, skompromitowana w jego oczach...
– Gratuluję – wybąkałam, gdy przeczytałam jego nazwisko na liście. Na tej samej liście, na której bezskutecznie szukałam swojego! Do dziś pamiętam jego wzrok. Była w nim duma i... tak, na pewno, pierwsza iskra niechęci do mnie! Stałam tam przed nim i czułam, jak moje policzki oblewa rumieniec. Wszystko byłoby lepsze od tej sytuacji. Bo żeby chociaż powiedział jakieś jedno ciepłe słowo pocieszenia!
– Nie każdy musi być lekarzem – zawyrokował ojciec, gdy dowiedział się o mojej porażce. – Nie ma potrzeby, żebyś przez pięć lat mieszkała dwieście kilometrów od domu, skoro nie będziesz studiowała medycyny. Może lepiej idź do dwuletniego studium pielęgniarskiego.
Zgodziłam się. Byłam wtedy tak przybita, że nie zależało mi właściwie na niczym. To, czego pragnęłam – studiowania razem z Wiktorem – było już i tak nie realne.
Wiktor wyjechał pod koniec września. Zatelefonował do mnie po tygodniu.
– Strasznie za tobą tęsknię – mówił. – Nie wiem, jak ja wytrzymam bez ciebie ten rok. Bo przecież za rok będziesz zdawać, prawda?
– Tak! – zawołałam z zapałem w słuchawkę. W jednej sekundzie znów zachciało mi się żyć, cieszyć słońcem i wszystkim dookoła.
– Kiedy przyjedziesz? – zapytał.
– No, niedługo... W sobotę! — obiecałam.
– Dopiero? – rzucił zawiedziony.
– Głuptasie – zaśmiałam się – przecież dziś jest już czwartek! Będę w sobotę z samego rana. Czekaj na mnie na dworcu z kwiatami!
Pierwsze wakacje spędziliśmy jeszcze wpatrzeni sobie nawzajem w oczy. Wiktor kupił mi nawet pierścionek zaręczynowy... Na drugim roku dzwonił już coraz rzadziej, tłumaczył się nauką, egzaminami, zmęczeniem... Za to im bardziej on obojętniał, tym ja bardziej się starałam.
Drugie wakacje były już zdecydowanie inne niż pierwsze.
– Nie musisz iść ze mną, jeśli nie masz ochoty – potrafił nagle powiedzieć, gdy szykowaliśmy się na umówionego brydża.
– Ale ja chcę – odpowiadałam, widząc jednak jego zmarszczone czoło, dodawałam: – A może ty wolisz iść sam? Zrobił jakiś nieokreślony ruch ręką i zrozumiałam, o co mu chodzi.
– Dlaczego? – zapytałam. Wzruszył ramionami i wyszedł bez słowa.
Przepłakałam pół nocy.
Regularnie raz w miesiącu byłam zapraszana przez jego rodziców na niedzielny obiad. Nawet wtedy, gdy Wiktor musiał zostać w Krakowie. Mój narzeczony był na trzecim roku, kiedy usłyszałam coś, co mnie przygnębiło. Siedząc w pokoju, usłyszałam głos jego matki dochodzący z kuchni.
– Moja droga – mówiła do słuchawki. – Ja wiem, że pielęgniarka to też zawód, ale czy akurat najwłaściwsza partia dla lekarza?
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Czy mówiła o mnie? Nie wiedziałam, to nie miało znaczenia. Powinnam była wstać i po prostu wyjść, ale nie miałam odwagi.
Następnej niedzieli nie poszłam do przyszłych teściów, lecz pojechałam do Wiktora. Byłam strasznie niespokojna, gdy pukałam do drzwi jego stancji. Otworzył mi i stał chwilę, jakby oczekiwał, że odwrócę się i zniknę. Całe popołudnie prawie nie rozmawialiśmy. W końcu odważyłam się i zadałam to straszne pytanie.
Siedział z opuszczoną głową i nie zaprzeczył.
– Więc? – starałam się zapanować nad drżeniem w głosie. – Mam nie przyjeżdżać?
– Chyba tak będzie lepiej – mruknął. – Jesteś warta lepszego faceta, a ja ci przecież niczego nie obiecywałem...
Wybiegłam. Nie wiedziałam, co się dzieje! Jak to nie obiecywał? A pierścionek zaręczynowy? Żyłam jak w amoku. Uczyłam się, bo tylko wtedy zapominałam o tym, co się stało, poza tym spałam. Nie wychodziłam nigdzie, nie odbierałam telefonów. Pierścionek mu odesłałam.
Któregoś dnia, dosłownie siłą, wdarła się do mnie Edyta, moja koleżanka z ogólniaka. Opowiadała zabawne historie o znajomych. Nagle umilkła, a potem bardzo cicho powiedziała:
– Wiktor, to wiesz... – przełknęła ślinę. – Ożenił się – mówiła cicho z wyraźnym współczuciem. – Z jakąś ze stomatologii... Nie masz żalu, że ci to mówię? – zapytała niespokojnie.
Pokręciłam przecząco głową. Dopóki o tym nie wiedziałam, miałam jeszcze nadzieję, ale teraz... poczułam jednocześnie okropny ból w sercu i coś w rodzaju ulgi.
Przez następne lata pilnie słuchałam plotek o Wiktorze. Dowiedziałam się, że jego ślub był koniecznością. Dziewczyna ze stomatologii trzy miesiące po weselu urodziła dziecko. Syna. Z Wiktorem nie rozmawiałam ani razu. Rok później doszła do mnie wiadomość, że ma drugiego syna. To właściwie przyjęłam już z obojętnością...
Nasz szpital nawiązał współpracę ze szpitalem w Paryżu. Zostałam wytypowana na roczną praktykę i musiałam poprawić swoją znajomość języka francuskiego. Byłam tym ogromnie zafrapowana. Powtarzałam właśnie medyczne słówka, gdy zadzwonił telefon.
– Halo... – bąknęłam z nosem w książce.
– Ania? – usłyszałam ciepły, męski głos. Poznałabym go nawet za sto lat na samym końcu świata.
– Tak – przytaknęłam niechętnie. Nawet mnie samą zaskoczyło to, że tak mało dla mnie znaczył jego telefon.
– Aneczko – zaczął pieszczotliwie, a ja poczułam zniecierpliwienie.
– No tak, słucham! Wiesz, nie zrozum mnie źle, ale jestem bardzo zajęta – tłumaczyłam się. – Czy mógłbyś powiedzieć szybko, w jakiej sprawie dzwonisz... Zapanowała pełna urazy cisza.
– Jeśli nie masz teraz czasu, to może zobaczylibyśmy się jutro? Powiedzmy w „Kabaretowej”, naszym starym gniazdku? – zapytał.
Pogardliwie pomyślałam, że to miejsce nigdy nie było naszym „gniazdkiem”, o czym Wiktor jednak najwyraźniej zapomniał i zgodziłam się.
Do „Kabaretowej” wpadłam tylko na kawę, zamieniłam z nim kilka niewiele znaczących zdań i szybko się pożegnałam.
Stałam potem na przystanku i obserwowałam, jak smętnie oddala się ten człowiek, który przecież kiedyś był mi tak drogi, a teraz jest tak strasznie obcy! Nudny, tęgawy facet, lekarz medycyny z wyraźnym problemem alkoholowym, którego zostawiła właśnie żona, i który w rozpaczy szuka u mnie pocieszenia. Patrząc na niego, czułam tylko litość. Wiem doskonale, że nic nas już nie łączy.