"Żyłam w małżeństwie bez miłości i szacunku. Dobre były w moim życiu tylko dwie rzeczy: moje córki i… pan Bogdan. Nikt nigdy nie był mi tak bliski. Nawet gdy mąż mnie zostawił, on z żoną zawsze mnie wspierali. Ja się zakochałam, ale on świata nie widział poza Magdą. Potem nie było już nawet tej przeszkody, więc... może powinnam spróbować?" Barbara, 62 lata
Pewnego dnia pan Bogdan wszedł do apteki z kwiatami w ręku.
– To dla pani, Basiu – powiedział, wręczając mi je.
– Naprawdę? Z jakiej okazji? – zdziwiłam się.
– Dzisiaj spojrzałem do kalendarza i odkryłem, że znamy się już trzydzieści pięć lat – oświadczył. – Pomyślałem sobie, że trzeba by to uczcić.
– Trzydzieści pięć lat? – nie mogłam się nadziwić.
– I pan to pamięta?
– Zapisałem sobie tę datę. To był pierwszy wieczór, kiedy grałem w brydża z Magdą, Markiem i z panią. U was, pamięta pani? – zapytał.
– Ta okazja wymaga uczczenia. Zapraszam na zaplecze – zawyrokowałam.
– Ale ja nie chciałem odrywać pani od pracy, Basiu – protestował. – Tak tylko wpadłem, na chwilkę.
– Miałam dziś od rana trzech klientów, więc spokojnie mogę zamknąć na trochę aptekę – powiedziałam. – Poza tym koniecznie musi mi pan pomóc zjeść to ciasto, które wczoraj upiekłam.
– Znowu ma pani jakieś kłopoty? – zaniepokoił się.
Jak dobrze mnie znał! Wiedział, że piekę tylko wtedy, kiedy jestem zdenerwowana.
– E tam – uspokoiłam go.
– Tylko mi też się wczoraj zebrało na wspominki i…
– Ma pani dobre życie, Basiu – poklepał mnie po dłoni. – Świetne dzieci, własną firmę. Miała pani nawet udane małżeństwo. Przez jakiś czas.
Patrzyłam w jego ciepłe, orzechowe oczy. „Czy jest na świecie człowiek, który mnie zna tak jak pan Bogdan?”, pomyślałam. Popijaliśmy sobie kawę, zagryzając ciastem drożdżowym i wspominając wydarzenia z tych wspólnych lat. Tylko te miłe wydarzenia. A przecież nie wszystkie takie były. Kiedy pan Bogdan wyszedł z apteki, zrobiłam drugą filiżankę kawy i pozwoliłam sobie nie myśleć o klientach…
Przyjechałam do naszego miasteczka ponad trzydzieści lat temu. Za mężem, który dostał posadę w tutejszym liceum. Ja dopiero na miejscu szukałam sobie pracy. W tamtych czasach o wiele łatwiej było ją znaleźć. Pan Bogdan uczył historii w szkole Marka. Poznałam go, kiedy mąż przyprowadził jego i jego żonę, Magdę, do nas na brydża. Mimo że byli około dziesięć lat starsi od nas, szybko się zaprzyjaźniliśmy. Przychodzili do nas prawie co tydzień albo my chodziliśmy do nich. Spędzaliśmy razem sylwestry, imieniny. Raz nawet wybraliśmy się na wakacje.
W osiemdziesiątym pierwszym, kiedy spodziewałam się pierwszej córki… Już wtedy wiedziałam, że popełniłam błąd, wychodząc za Marka. Och, on był uroczym mężczyzną, ale… Koledzy stali się dla niego ważniejsi niż ja i dzieci. Potem, kiedy roztyłam się po porodach i więcej czasu poświęcałam córkom, mój małżonek zaczął cenić sobie także towarzystwo koleżanek. To bolało. „A może szukam sobie tylko wymówek?”, pomyślałam, mieszając zimną już kawę. „Może staram się obarczać Marka całą winą, żeby nie widzieć swoich grzechów…” Bo one też były. Pierwszym i największym stał się właśnie Bogdan. Durzyłam się w nim jak nastolatka. Zachwycał mnie – taki inteligentny, a przy tym zabawny! Zawsze szarmancki, życzliwy, chętny do niesienia pomocy. I, niestety, zapatrzony w swoją żonę…
Marek zaczął mnie zdradzać, kiedy dziewczynki poszły do liceum, a ja wróciłam do pracy. Przypuszczam, że wtedy, bo nigdy tego nie sprawdziłam. I w końcu wystąpił o rozwód. Bo „się zakochał”. Stracił głowę dla dziewczyny po studiach, nauczycielki plastyki ze swojej szkoły. Nawet nie próbowałam go przy sobie zatrzymać. Przecież i tak już od wielu lat żyliśmy bez miłości… Mimo to po rozwodzie było mi ciężko. Moja starsza córka studiowała w stolicy, a młodsza uciekała z domu, kiedy tylko mogła, bo „szukała lepszej atmosfery”. Nasze mieszkanie nagle zrobiło się puste. Uświadomiłam sobie wtedy, że mam czterdzieści sześć lat i jestem kobietą z małego miasta, bez szans na lepsze życie. Dzięki Bogdanowi i Magdzie doszłam do siebie. Zapraszali mnie na kolacje, zabierali na weekendy w góry, wpadali wieczorami. To oni mnie namówili, żebym otworzyła własną aptekę. Dalej durzyłam się w Bogdanie, ale wtedy tym bardziej nie mogłam robić zamieszania ich małżeństwie. Zbyt wiele im zawdzięczałam…
A potem, cztery lata temu, umarła żona Bogdana. Zginęła w wypadku, a on rozpaczał. Teraz ja go pocieszałam. Byłam jego przyjaciółką, ale pragnęłam być kimś więcej. „A właściwie dlaczego nie?”, pomyślałam nagle. „Teraz jesteśmy wolni. Może nie tak atrakcyjni jak kiedyś, ale wolni.” Postanowiłam, że spróbuję go zaprosić na randkę. O ile się odważę… No i bym się nie odważyła, gdyby Bogdan nie pojawił się następnego dnia. Przyszedł po lecytynę.
– Pamięta pan, panie Bogdanie, jak pan wczoraj powiedział, że miałam dobre życie? – spytałam spokojnie, podając mu butelkę z lekiem.
Pokiwał głową.
– Moje życie wcale nie było dobre. Żyłam w małżeństwie bez miłości i szacunku – wyznałam. – Dobre były w moim życiu tylko dwie rzeczy: moje córki i… pan.
I w tym momencie do apteki weszła klientka. Sprzedałam jej więc lekarstwa, poczekałam, aż mozolnie odliczy należną sumę, i starannie zamknęłam za nią drzwi. Pan Bogdan stał przy ladzie oniemiały.
– Pani Basiu… – zaczął, ale mu przerwałam. – Niech mi pan pozwoli skończyć. Durzyłam się w panu, ale zawsze były jakieś przeszkody. Najpierw Marek i Magda, potem tylko Magda… – powiedziałam szybko, powstrzymując łzy. – Ale teraz nie ma już przeszkód… – nabrałam powietrza. – Dlatego zapraszam pana na randkę.
– Ale Basiu, ja jestem… stary dziad. A pani jeszcze młoda kobieta. Atrakcyjna, samodzielna. Gdzie pani i… I ja?
– Dla mnie pan zawsze był najlepszy na świecie i nigdy nie zobaczę w panu starego dziada.
Pan Bogdan milczał przez chwilę, a potem wydusił:
– To takie nagłe, ja muszę pomyśleć. Pozwoli pani?
– Jasne – powiedziałam zawiedziona i bliska płaczu.
Ruszył do drzwi. Przed samym wyjściem zatrzymał się.
– To nieprawda, że nigdy nie zwracałem uwagi na panią, Basiu – pokręcił głową i wyszedł z apteki.
Następnego dnia rano obudził mnie dzwonek do drzwi. Otworzyłam zaspana, rozczochrana, w pomiętym szlafroku. Przed drzwiami stał pan Bogdan. W garniturze. Ogolony i wypachniony. Z gerberami w ręku.
– Chciałbym cię zaprosić na kolację, Basiu – powiedział, wręczając mi kwiaty. – Dzisiaj wieczorem. Czy zechcesz przyjść?