"Miałam dość obsługiwania dorosłych dzieci. Mogą sobie same gotować i robić zakupy!"
Fot. 123RF

"Miałam dość obsługiwania dorosłych dzieci. Mogą sobie same gotować i robić zakupy!"

"Ostatnio karmienie rodziny stało się dla mnie męczące. Najgorsze było to, że choćbym nie wiem jak dużo ugotowała i kupiła jedzenia, to i tak wszystko znikało w zastraszającym tempie. Syn na dodatek nie widział nic dziwnego w przynoszeniu mi prania i prasowania, jak do pralni. Ja już swoje zrobiłam i teraz mam prawo odzyskać czas tylko dla siebie...!" Dorota, 53 lata

– Wstawaj, kochanie, minęła siódma – usłyszałam głos Roberta.
– Już?... – jęknęłam. – Wykończy mnie ten księżyc... Do trzeciej nie mogłam zasnąć...
– Wampirki tak mają, że przy pełni nie śpią – zażartował mój ślubny.
– Robert, bądź aniołem i zrób mi kawę...
– Wszystko dla mojej pani – odparł i poszedł do kuchni. – Ale będzie czarna, bo Mateusz wziął resztę mleka! – zawołał.

Dzieci znowu wyczyściły lodówkę!

Od razu przeszła mi ochota na sen, na kawę też. Wstałam i poczłapałam do kuchni.
– Nie chcę czarnej, bo mnie potem brzuch boli! – warknęłam. – Nalej mi wodę. – Ostatnią butelkę zgarnęła Sylwia. Zresztą, wygląda na to, że wzięli wszystko, bo tu nie ma... nic – rzucił, lustrując lodówkę. Zajrzałam do środka i faktycznie poza światłem, puszką sardynek i kilkoma jajkami nic więcej w niej nie znalazłam.
– Zaraz zrobię im awanturę – oznajmiłam wojowniczo.
– Nie czepiaj się dzieci. Zawsze cieszyłaś się, że mają apetyt. Pewnie uczyli się w nocy do sesji, więc zgłodnieli. Zjemy rybki.
– Robert potrząsnął puszką. Zjedliśmy bez entuzjazmu i każde ruszyło w swoją drogę, czyli mąż do pracy, a ja do sklepu na duże zakupy. Potem usiadłam do korekt, ale nie mogłam skupić się na pracy. Cały czas byłam podenerwowana porankiem i samolubnym zachowaniem naszej dorosłej młodzieży.

Dzieci mieszkały naprzeciwko i chętnie korzystały z naszej lodówki

„I pomyśleć, że kiedy cztery lata temu kupiliśmy mieszkanie naprzeciwko naszego, uważaliśmy się za szczęściarzy”, jęknęłam w duchu. Akurat córka szła na studia, uznaliśmy zatem, że to dobry pomysł. Zapłaciliśmy za nie pieniędzmi, które na lokacie tylko traciły na wartości. Sylwia zamieszkała w pobliżu i czuła się niezależna, a my byliśmy spokojniejsi, bo mieliśmy ją na oku. Dwa lata temu przeprowadził się do niej Mateusz, który dostał się na politechnikę. O ile córka rzadko u nas jadała, bo ciągle była na jakiejś diecie, co najwyżej brała sobie z naszej lodówki warzywa, owoce i nabiał, o tyle syn zawsze wpadał w porze posiłków. Czasem to jeszcze przyprowadzał głodnych kolegów, więc zaczęłam gotować więcej jedzenia, żeby dla wszystkich starczyło. Ale nie ukrywam, męczyło mnie to ciągłe mieszanie w garach.

Miałam dość obsługiwania dorosłych dzieci

Mati nie tylko chciał dalej się u nas żywić, ale też podrzucał do nas pranie. Raz czy dwa z rozpędu je wyprałam, ale pewnego dnia opamiętałam się i zrobiłam synkowi instruktaż obsługi pralki. Nie był tym zachwycony, szczególnie gdy się okazało, że pralka, owszem, pierze, ale nie prasuje. Szok! Raz przyniósł mi stertę koszul do prasowania, więc powiedziałam, że jest dorosły i powinien sam się tym zająć.
– Ja ci pokażę, jak to się robi – obiecałam.
– Obejdzie się – żachnął się Mateusz i wyszedł od nas obrażony, ale do wieczora już mu złość na mnie przeszła, bo zjawił się na kolację.
– O, kanapeczki! – ucieszył się, po czym pochłonął większość z nich. Gdy znikały kolejne skibki, Robert tylko łypał na niego zdumionym okiem, jednak nic nie mówił, no bo jak to, miał rodzonemu dziecku od ust odjąć?
– Ach, ci studenci, zawsze głodni i spragnieni – westchnął pobłażliwie mąż, gdy Mateusz poszedł do siebie, zgarniając dwie butelki piwa (dla siebie i dla siostry). Nam została jedna na spółkę... Doszłam do wniosku, że dzieci chyba dostają od nas za mało pieniędzy.

Dałam dzieciom więcej pieniędzy, żeby mogły być samodzielne

Podniosłam im miesięczną stawkę i zasugerowałam, że „mogą” same robić zakupy i sobie gotować.
– Ale po co? – szczerze zdziwił się syn. – Przecież dobrze gotujesz, choć mało egzotycznie, a za mną ostatnio chodzą krewetki... – dodał z rozmarzeniem w głosie. Cwaniaczek myślał, że kupił mnie jednym i to marnym pochlebstwem. „Ja ci dam krewetki!”, żachnęłam się w duchu. W końcu ja też chciałam trochę pożyć, a nie ciągle biegać po marketach, a potem stać przy garach i pitrasić! Najgorsze było to, że choćbym nie wiem, jak dużo kupiła jedzenie i je ugotowała, to i tak wszystko znikało w zastraszającym tempie. Często nocą, gdy my już spaliśmy, Mateusz wpadał się posilić i opróżniał lodówkę do czysta. Ale sytuacja z brakiem mleka do MOJEJ PORANNEJ KAWY przelała czarę goryczy. Dopóki dzieci były małe, nie miałam czasu dla siebie, bo praca, dom, odrabianie lekcji. Ale teraz syn i córka byli przecież dorośli, mogli sami o siebie zadbać.

Niestety, tylko ja tak myślałam, mój mąż miał inne zdanie

Uważał, że prowadzenie jednego gospodarstwa jednoczy rodzinę, no i jest tańsze. Dlatego przez jakiś czas gromadziłam rachunki z marketów, a pewnego pięknego dnia mu je pokazałam. Autentycznie był w szoku.
– Naprawdę wypijamy tyle litrów soków i napojów gazowanych? – zdziwił się. – Ty i ja pijemy wodę, herbatę i kawę – odparłam. – Sylwia pije soki, Mati colę. Nie jemy też żadnych chipsów, paluszków ani pizzy, ale to my za nią zwykle płacimy, bo Mateusz zamawia ją do naszego mieszkania, nie ich...
– No dobra, to co zamierzasz zrobić? – zapytał mąż. –
Jeszcze nie wiem, ale uważam, że czas odciąć pępowinę – odparłam. – Moje koleżanki, które mają dzieci w wieku naszych, już dawno żyją po swojemu i na wszystko starcza im czasu, a ja jestem przywiązana do kuchni – pożaliłam się.
– Dorka, ale pomyśl, chcesz w rodzinnym domu odmówić dziecku jedzenia? – zapytał z wyraźnym potępieniem w głosie. – Dobrzy rodzice tak nie postępują... I taka była z nim rozmowa.

Ale w końcu i Robert przejrzał na oczy...

Właśnie rozkoszowałam się masażem, który dostałam w prezencie na urodziny, gdy usłyszałam natarczywy dzwonek mojego telefonu. Najwyraźniej zapomniałam go wyłączyć. Masażystka podała mi torebkę, więc odebrałam.
– Miała być zapiekanka! – warknął mąż do słuchawki. – Gdzie jest mój obiad?!
– W piekarniku, napisałam ci na kartce, którą zostawiłam na stole – odparłam. – Nie było żadnej kartki – odburknął. – A piekarnik jest pusty – dodał rozżalony. Musiał być głodny jak wilk.
– Ooo! – zdziwiłam się. – To nie wiem... – dodałam, chociaż już mi w głowie świtało, co się stało.
– Pewnie Mateusz zjadł...
– Zjadł?! Raczej ZEŻARŁ!!! – prychnął. – Wszystko, co dobre, dla ukochanego synusia i córeczki... – mówił wzburzony, więc tylko się roześmiałam. Robert umilkł, a po chwili namysłu dodał: – Masz rację, pora odciąć pępowinę.
Wymienimy zamki w drzwiach czy powiemy im wprost, że koniec z darmową wyżerką? – zapytałam.
– Czy ja wiem... – zawahał się. – Może lepiej powiedzieć, że przechodzimy na restrykcyjną dietę, co myślisz? Znowu się roześmiałam. Osobiście wolę mówić prosto z mostu, jednak Robert jest inny. Ale nie żałuję, że go posłuchałam, bo nie tylko powiedzieliśmy dzieciom, że robimy sobie kilkutygodniową dietę oczyszczającą, ale faktycznie na nią przeszliśmy. Oboje sporo schudliśmy i teraz lepiej się czujemy. Sylwia wspierała nas w chwilach zwątpienia i gratulowała efektów, ale Mateusz nie był zadowolony, bo dla niego to było nie do pomyślenia, żeby mama nie gotowała. Istny koniec świata. Czasem z przyzwyczajenia wpadał do nas i zaglądał do garnków, ale na widok warzyw na parze krzywił się z obrzydzeniem. Ostatecznie poradził sobie, i to w typowym dla niego stylu. Zaczął spotykać się z niejaką Zosią, która podobno świetnie gotuje... Super, tym lepiej dla mnie. 

 

Czytaj więcej