"Prawdziwe święta pamięta się z dzieciństwa. Kiedy było się zaaferowanym samym faktem ubierania plastikowej choinki w te same co roku ozdoby, czekaniem na pierwszą gwiazdkę i wspólnym łamaniem się opłatkiem. Prezenty też były ważne, ale nie najważniejsze..." Anna, 58 lat
Kiedyś pod choinką leżały głównie słodycze (na przykład wyroby czekoladopodobne), ciepłe szaliki czy zabawki i to wystarczyło, by się cieszyć. Chodziło nie o rzeczy, ale o sam fakt dostania prezentu. Nie dostawało się ich przecież przy byle okazji, ale od święta. Zresztą w karnawale zakłady pracy organizowały zabawy dla dzieci pracowników i wtedy dopiero dostawało się od przebranego Mikołaja wielkie paczki pełne czekolad, gum do żucia (najfajniejsze były Donaldy z historyjkami obrazkowymi) i zabawek. Trzeba było się na taki bal przebrać, choćby symbolicznie. Niełatwo było o jakiś ciekawy strój. Nie to, co teraz, gdy idziesz do sklepu i kupujesz kompletne przebranie królewny albo spidermana. Niektórzy pożyczali stroje z zespołów pieśni i tańca (ja zawsze marzyłam, żeby zostać Krakowianką, ale moi rodzice nie mieli tam znajomości). Zazwyczaj jednak stroje szyły mamy, doczepiając dziewczynkom do starych sukienek gwiazdy lub kwiatki z bibuły, a chłopcom sklejając kapelusze kowbojskie z brystolu. Mój brat też taki miał. Pewnego razu rozwalił mu się w samym środku zabawy, a w konkursie na najładniejszy strój można było wygrać samolot do sklejania. Brat płakał potem do końca balu. Zresztą i tak nie miałby szans, bo wygrał chłopiec przebrany za muchomorka.
Zwłaszcza na te przeżywane w rodzinnym gronie. Zawsze wtedy do naszego małego mieszkanka w bloku przychodzili dziadkowie i przyjeżdżała ciocia Ala z mężem. Raz tylko, jak był stan wojenny, ciocia nie mogła się zjawić, bo mieszkała w innym województwie. Zazwyczaj jednak w wigilię było u nas ciasno. Przy stole czytało się Ewangelię i śpiewało kolędy. Telewizji się nie oglądało, nie tylko dlatego, że przeszkadzała w rodzinnym spotkaniu, ale też nie było w niej żadnego ciekawego programu. Dopiero tuż przed pasterką dawali jakiś amerykański hit (a przez cały rok puszczali tylko nudne radzieckie filmy). Tato mówił, że to dlatego, by zniechęcić ludzi do pójścia do kościoła. Ale i tak na pasterce było mnóstwo wiernych. Nawet mąż cioci Ali, który uważał się za człowieka wierzącego, ale niepraktykującego, raz do roku chodził do kościoła – właśnie w Boże Narodzenie. Zresztą my też, choć przecież byliśmy dziećmi i zwykle kładliśmy się spać niedługo po dobranocce, chcieliśmy chodzić na tę mszę o północy. Wprawdzie słanialiśmy się na nogach i zasypialiśmy podczas nabożeństwa, jednak bardzo nam zależało, żeby tam być. Gdy w zimnym (musiały być problemy z ogrzewaniem, bo pamiętam, jak podczas mszy wszystkim leciała para z ust) i ciemnym kościele wraz z rozbłyskującymi światłami wybuchała pieśń „Bóg się rodzi”, miałam łzy w oczach. Słyszałam zresztą, że niejeden grzesznik tego dnia miewał wyrzuty sumienia, godzili się pokłóceni, wybaczali sobie obrażeni. Nie na darmo śpiewało się w piosence, że to „noc, w której gasną wszystkie spory”...
Do świąt przygotowywaliśmy się zresztą, chodząc przez cały adwent rano lub wieczorem z lampionami na roraty. Nie było wtedy religii w szkole, tylko popołudniami uczęszczało się na zajęcia, które odbywały się w parafialnych salkach katechetycznych. Nie było żadnego przymusu, ale i tak cała klasa chodziła na religię (oprócz jednego chłopca, który był synem milicjanta i nie mógł, bo jego tata straciłby pracę, ale i tak został potajemnie ochrzczony przez babcię). Pani katechetka tłumaczyła nam, jakie jest znaczenie narodzin Chrystusa. Płakałam, gdy zrozumiałam, że Matka Boska musiała w stajence urodzić Jezusa i położyć Go w żłobie. Byłam trzy lata starsza od mojego brata i dokładnie pamiętałam, jak poszliśmy z tatą do szpitala po małego Krzysia. Był taki mały, bezbronny i od razu zachorował na zapalenie płuc. Myślałam sobie wtedy, że Dzieciątko Jezus też takie było, tylko że musiało leżeć na sianie (wiedziałam, co to jest siano, bo kładło się je pod obrus na wigilijnym stole) i było mu niewygodnie, więc bardzo gorąco się modliłam.
Pamiętam, że jak byłam mała i w Polsce panował kryzys (nie taki jak ostatnio, ale prawdziwy), wszystko było na kartki, a na półkach sklepowych stały tylko butelki z octem, niełatwo było przygotować wieczerzę wigilijną. Za karpiem stało się na mrozie w gigantycznych kolejkach (zresztą w kolejkach stało się za wszystkim), a i tak nie zawsze udało się go dostać. Pewnego roku mama przygotowała na wigilię soczewicę z puszki przysłanej przez rodzinę z zagranicy. Nikt z nas nigdy wcześniej jej nie jadł, ale kojarzyła nam się biblijnie. Do tego kluski z makiem (bez rodzynków, bo nie było w sklepie, ale za to z wiśniami z kompotu, pycha!), pierogi (zdaje się ruskie), kapustę z grochem, sałatkę ziemniaczaną i barszcz. Tato strasznie żałował, że nie udało się zdobyć żadnej ryby – ani karpia, ani śledzia w oleju, ani nawet wędzonej makreli. Uważał, że ryba jest symbolem chrześcijaństwa i na wigilii być musi. Dlatego ułożył na półmisku pokrojoną cebulę, posypał ją pieprzem, zalał oliwą (z rozdawanych w kościele darów) i powiedział: – To jest ryba symboliczna.
Za to w pierwszy i drugi dzień świąt była zawsze superwyżerka. Najbardziej lubiłam szynkę konserwową (jak przychodziła w paczce, to mama trzymała ją właśnie na Boże Narodzenie) i kurczaka z rożna. A że i o kurczaka było wtedy trudno (chyba że ktoś miał rodzinę lub znajomych na wsi, a my nie mieliśmy), rodzice postanowili wyhodować własne kury. Jak już wspomniałam, mieszkaliśmy w bloku, więc nie było łatwo. Ale w tamtych czasach pomysłowość ludzka nie znała granic. Tato kupił gdzieś dwa pisklaki i umieścił je w całkiem sporej klatce po kanarkach. Zachwycaliśmy się nimi z bratem, dolewaliśmy im wody, dosypywaliśmy karmy, a jak tato nam pozwalał, braliśmy je na ręce. Kurczaki jednak szybko rosły i wkrótce okazało się, że mamy dwie kury. Nie było nam łatwo, gdy dowiedzieliśmy się, że nasze ukochane kurczaki (miały imiona, ale już ich nie pamiętam) trafiły na stół upieczone na rożnie. Podobne dylematy przeżywaliśmy zresztą, gdy podczas wigilii częstowaliśmy się karpiem (zawsze Kubusiem), który przez kilka ostatnich dni pływał w wannie i cała rodzina musiała się myć w misce. Dziś święta straciły swój religijny charakter. Wszyscy bardziej przejmują się jedzeniem i prezentami, a o narodzonym w stajence Jezusku niewiele myślą. W sklepach jest wszystko. Pozornie mamy więcej czasu dla siebie, a jednak nie jest tak rodzinnie jak kiedyś. Z rozrzewnieniem wspominam więc te święta z dzieciństwa.