"Pan N. ubierał się stylowo, ale nie umiał się zachować z klasą. Parkował swój luksusowy wóz zawsze tuż pod oknem, rozjeżdżając trawnik. Nie raczył mówić sąsiadom dzień dobry. Nie widział też nic złego w tym, że jego pies wali kupy na samym środku naszego wypielęgnowanego klombu. To przecież nie jego problem...!" Janina, 67 lat
Od razu, kiedy tylko państwo N. sprowadzili się do naszej kamienicy, czułam, że będą z nimi kłopoty. Kupili dwa mieszkania na jednym piętrze i połączyli w jedno duże. W porównaniu z moimi dwoma pokojami to nawet ogromne, bo wyszło im sto dwadzieścia metrów. Ale zanim ten apartament stał się ciałem, sporo wiercili i kuli. Ich ekipa rozwalała ściany od świtu do zmierzchu, nie wyłączając weekendów. Raz czy drugi ktoś im zwrócił uwagę, ale odpowiadali, że zleceniodawcy każą im jak najszybciej skończyć robotę.
– Może to i lepiej. Szybciej skończą, nie będą ciągnąć tych hałasów miesiącami – westchnęła moja sąsiadka, pani Halinka. Pokiwałam głową.
Remont wreszcie dobiegł końca, państwo N. się wprowadzili. Oboje dość młodzi, z synkiem tak na oko trzyletnim. Akurat w naszej bramie nie było wiele dzieci, raczej emeryci, którzy w tej kamienicy mieszkali od wielu lat. Ale w klatce obok mieszkało trochę młodych małżeństw, ich dzieciaki hasały na naszym maleńkim placu zabaw. Pomyślałam, że ten mały będzie miał trochę kolegów. Ale jakoś rzadko widywałam go na podwórku.
Pan N. był prezesem w jakiejś firmie z branży, o której nigdy wcześniej nie słyszałam i nie umiałam nawet powtórzyć jej nazwy. Parkował swój luksusowy wóz zawsze tuż pod oknem, rozjeżdżając trawnik. Parking był za domem, ale on tam stawiać auta nie chciał. Wyraźnie powiedział to panu Staszkowi, który go kiedyś przyjaźnie zagadnął.
– Ja nie będę dymać dookoła bloku, ja nie mam na to czasu, jestem zajętym człowiekiem! – oznajmił.
Cud zresztą, że w ogóle coś powiedział, bo na ogół ani on, ani jego żona nie mówili nikomu z bramy nawet zwykłego „dzień dobry”.
Jakieś pół roku po przeprowadzce kupił swojemu synkowi psa. Chłopczyk był jeszcze za mały, żeby czworonoga wyprowadzać, więc obowiązki przejął ojciec. Śmiać mi się chciało, jak pierwszy raz zobaczyłam pana N. przez balkon. Szedł w tym swoim odprasowanym garniturze, w tych wyglansowanych butach, smycz trzymał sztywno, a nogi stawiał jak bocian. A potem przestałam się śmiać. Pies walnął kupę na samym środku naszego wypielęgnowanego klombu, a jego właściciel po prostu zawrócił, szarpnął smycz i poszedł do domu. To porządna kamienica, z tradycją. Może i mieszka tu sporo emerytów, ale mamy swoje zasady i o wspólny teren dbamy. Trawnik u nas jest wypielęgnowany, klomb regularnie przycinany, plac zabaw czysty i bezpieczny. „No nic, może się spieszył”, pomyślałam.
Następnego dnia wyprowadzałam swojego Fafika, gdy zauważyłam, że z klatki wychodzi pan N. Prowadził psa i rozglądał się na boki nieco zirytowany. Taki przynajmniej miał wyraz twarzy, no i co chwila szarpał smycz. Przeszedł przez ulicę, stanął na skraju trawnika, pies kucnął w charakterystycznej pozie... A potem znów pociągnął smycz i ruszył w stronę domu. Pomyślałam, że świeżo upieczony właściciel psa może pewnych zasad jeszcze nie znać. I że mu pomogę. Podreptałam za nim, chrząknęłam.
– Pan może nie wie – zaczęłam, gdy zaszczycił mnie spojrzeniem – ale na psie nieczystości są specjalne foliówki. Zbiera się to i wyrzuca...
– Słucham? – Uniósł brwi. Nawet nie zwolnił, nie wyjął ręki z kieszeni, kiedy ze mną rozmawiał.
– Takie woreczki... Mogę panu pożyczyć – bąknęłam. – A wyrzuca się je tam. – Wskazałam specjalny metalowy kosz.
– To chyba żart. JA mam coś takiego robić?! – prychnął, odwrócił się i odszedł. Zostałam sama na środku ścieżki.
Przez kolejnych kilka dni ze zgrozą obserwowałam, jak pan N. wyprowadza swojego psiaka i lekceważy wszystkie zasady właścicieli czworonogów. Nie tylko nie sprzątał, ale i wyprowadzał go na chwilę, na 5, góra 10 minut. Nawet nie podchodził do właścicieli innych psów.
– Pewnie nie chce, żeby się zadawał z plebsem – mruknęła kiedyś pani Halinka.
Psiak pana prezesa nie wyglądał na zadowolonego z życia. Najbardziej jednak przeszkadzało nam to brudzenie trawnika. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, bo pan N. lekceważył wszystkie nasze uwagi, prośby i pytania. Raz nawet sąsiad z bramy obok, taki dość młody, zwrócił mu uwagę.
– Proszę pana, jak pan nie umie zrozumieć, jakie właściciel psa ma obowiązki, to tu jest wszystko narysowane. – Wskazał instrukcję na koszu na nieczystości. I co usłyszał w odpowiedzi?
– Pan wie, z kim rozmawia? Ja jestem prezesem w dużej firmie! Ja się nie będę zajmował takim... takim syfem! Młodzian tylko obrzucił go spojrzeniem, wzruszył ramionami i odszedł.
Kilka dni później na naszej ulicy, w różnych punktach: na przystanku, na drzwiach wejściowych do kamienicy, na kiosku, pojawiły się plakaty. Był na nich pan prezes. Ktoś zrobił mu zdjęcie w chwili, gdy jego pies kucał na trawniku... Prezes stał odwrócony, nie było widać twarzy, ale każdy z mieszkańców wiedział, o kogo chodzi. Do tego ten ktoś dodał duży czerwony napis: „To jest Prezes. Prezes nie umie sprzątać po swoim psie. Nie bądź bucem jak Prezes. Sprzątaj po swoim psie!”.
Ludzie to czytali i strasznie się śmiali. Pan N. się nie śmiał... Biegał po ulicy, krzyczał, że nas załatwi, i rzucał na wszystkich podejrzenia. Ale że winnych za rękę nie złapał, a nas, emerytów, o taką znajomość techniki nie podejrzewał, tylko pozrywał plakaty. I dalej, jakby na złość, nie sprzątał po psie. Ale że los do człowieka wraca, wiem od dawna, a i pan prezes miał szansę się o tym przekonać.
Pewnego popołudnia, jak zwykle szarpiąc psa, przemierzał trawnik. Nagle zrobił jeden dziwny krok... Zatrzymał się... Podniósł stopę we włoskim trzewiku... I zaklął.
– Moje buty! – wrzeszczał, próbując wytrzeć nogi o trawę. Zabawnie wyglądał, kiedy tak pląsał. – Mają skórzane podeszwy!
– No wie pan – powiedziała głośno pani Halinka. – My po swoich psach zawsze sprzątamy... Więc to na pewno nie jest kupa naszych zwierzaków. Pan się zastanowi, czyja to wina, że pan tak... wdepnął – dodała życzliwie. Prezes obrzucił ją morderczym spojrzeniem i wściekły wrócił do domu.
Psa wyprowadza teraz pani N. Z synkiem. Ta dwójka jest bardziej sympatyczna. Mały Kuba chętnie sprząta po swoim pupilu. Czasem, kiedy słucham, jak wesoło trajkocze z mamą, myślę sobie, że szkoda, że ma takiego ojca. Ale cóż, wierzę, że jeszcze pana N. tu wychowamy...