"Pewnego dnia do mojej restauracji zawitał podobno bardzo znany influencer ze swoim kolegą. –Nagrywają głupie filmiki, oczerniają obsługę, nie chcą płacić, wystawiają niesprawiedliwe opinie –wyjaśniła mi nasza kelnerka Marysia. Byłam przerażona, że mogę wszystko stracić przez samozwańczą gwiazdę internetu. Ale od początku..." Joanna, 32 lata
Od dziecka uwielbiałam gotować, przez technikum gastronomiczne szłam jak burza. Wygrywałam konkursy, jeździłam na kursy, wpychałam się na praktyki gdzie tylko się dało. Wiedziałam, że po dyplomie czekają na mnie miejsca w wielu całkiem prestiżowych restauracjach. Marzyłam o czymś swoim, ale sama pasja i nauka wyniesiona ze szkoły to za mało, żeby się na to porywać. Najpierw musiałam zdobyć doświadczenie, poznać tę pracę, nomen omen, od kuchni.
Po kilku latach, gdy już wiedziałam, z czym to się je, zaczęłam poważnie myśleć o własnej knajpce. Odłożyłam trochę gotówki, rodzice, którzy całkowicie już zaakceptowali moją pasję, obiecali pomoc, więc zaczęłam rozglądać się za jakimś lokalem. Nie chciałam rezygnować z marzeń, jednak ceny najmu nieruchomości w centrum miasta podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. Byłam bliska porzucenia swoich ambicji, kiedy mój wzrok przykuł front pewnej kamienicy na starówce. Przez wiele miesięcy przykrywało ją rusztowanie i jakaś siatka ochronna. Teraz, po remoncie, wyglądała wspaniale. Ale nie to mnie najbardziej zainteresowało. Na murku, przy wejściu do budynku, wisiał baner: „Piwnica do wynajęcia”. Może słowo „piwnica” nie brzmiało dobrze, ale coś mi mówiło, by spisać numer. Choć wieczór w pracy był męczący, nie mogłam zasnąć. Cała w nerwach czekałam poranka, by zadzwonić i umówić się na oglądanie lokalu.
– Gastronomia? – Agent nieruchomości chyba powątpiewał w mój pomysł. – Wie pani, zanim cała góra poszła na biura, były tam mieszkania, a tutaj nieduża pralnia i piwniczne boksy. Nie zrobi tu pani dużej sali, bo tych ścianek nie można zburzyć. To fundamenty. – Poklepał dłonią w solidną ceglaną ścianę. – Właściciel obiektu myślał raczej, by wynająć to komuś pod magazyn czy coś…
Przestałam go słuchać, po tym jak usłyszałam: pralnia i boksy. Pierwsze sugerowało, że można było tu doprowadzić wodę, zrobić kuchnię i toalety, a drugie słowo poddało mi pomysł na całą koncepcję lokalu. Zamiast wielkiej restauracyjnej sali w mojej głowie pojawiła się wizja kilkunastu przytulnych wnęk. Małe stoliczki, dyskretne światło, wygodne fotele, niebanalne dania i wino z różnych zakątków świata. Cisza i absolutna dyskrecja dla gości. Aż westchnęłam do swoich myśli. Poprosiłam agenta, by zorientował się w sprawach technicznych, a ja przystąpiłam do planowania wystroju lokalu. Tydzień później podpisywałam umowę najmu i dogrywałam ekipę remontową. Po kilku miesiącach do mojej restauracji zawitali pierwsi goście. Nie od razu podbiłam lokalny rynek gastronomiczny, ale z czasem biznes zaczął nieźle się kręcić. Zatrudniłam dodatkową kelnerkę i pomoc kuchenną.
Odwiedzały nas zakochane pary, osoby, które chciały omówić swoje biznesy, a od czasu do czasu pojawiały się nawet znane twarze, by w spokoju zjeść posiłek. Sukces przerósł moje oczekiwania, goście musieli rezerwować stoliki z dużym wyprzedzeniem, a ja nawet nie musiałam zaprzątać sobie głowy promocją. Poczta pantoflowa działała wyśmienicie. Na samą myśl, że wszystko mogło runąć przez samozwańczą gwiazdę internetu, przechodzą mnie ciarki.
– Pani Asiu, w siódmym boksie siedzi dwóch facetów i nie chcą zapłacić rachunku. – Kelnerka wyglądała na zdenerwowaną. – Ponadto nagrywają wszystko kamerką, pomimo mojego upomnienia. – Marysia tłumaczyła mi zajście. – Chcą rozmawiać z menadżerem.
W moim lokalu nie wolno było filmować bez pozwolenia. Goście przychodzili tu po spokój i dyskrecję. Nie chciałam, by odnaleźli się później na jakimś portalu internetowym. Wiedziałam, że prędzej czy później również do mnie zawita jakiś domorosły recenzent kulinarny, który zechce zrelacjonować swoją wizytę w sieci. Wszystko byłoby możliwie po uprzednim umówieniu się, ale na działanie z partyzanta nie było mojej zgody. Nauczona doświadczeniem z poprzednich miejsc pracy, odpaliłam nagrywanie w komórce i dyskretnie włożyłam telefon w kieszeń koszuli.
– Dzień dobry, Joan… – weszłam do boksu i chciałam się przedstawić, ale młody człowiek wszedł mi w słowo, a jego towarzysz wycelował kamerkę prosto w moją twarz. – Proszę wyłączyć to urządzenie – upomniałam go. Bez efektu.
– Ty tu jesteś menadżerką? – Ten pierwszy nie bawił się w grzeczności.
– Gdyby pozwolił mi się pan przedstawić, to wiedziałby, że jestem właścicielką – wyjaśniłam.
– To jeszcze lepiej. Musisz tu wymienić personel, bo obsługa jest do bani – zarechotał nieprzyjemnie, a pseudokamerzysta mu zawtórował. – Ta młoda nie ma pojęcia, kim jestem, ale ty chyba powinnaś wiedzieć, skoro prowadzisz biznes. Jeden nasz filmik i ta buda może zniknąć z kulinarnej mapy.
– Kelnerka doskonale wie, kim pan jest. Naszym gościem i jak każdego obsługujemy pana według najwyższych standardów. Co mogę dla panów zrobić? – Nie traciłam opanowania.
– Przede wszystkim, anuluj ten śmieszny rachunek, a może przemyślę sprawę i powiem o was kilka miłych słów. – Podłożył mi pod nos paragon.
– Skorzystali panowie z naszego menu i, sądząc po puściutkich talerzach, musiało smakować, więc nie widzę powodu do anulowania zapłaty. – Delikatnie odsunęłam jego dłoń sprzed twarzy.
– To jakaś kpina! – Młody aż poczerwieniał. – Nie zdajesz sobie sprawy, ilu mam obserwatorów, jakie opinie ci wystawią, jeśli im to zasugeruję.
– Proszę się nie krępować, prawda się obroni – odparłam.
– A skarbówka na pewno się zainteresuje, że nie wydajesz paragonów – warknął wściekły i, choć stało się to na moich oczach, nie mogłam w to uwierzyć. Zwinął papierek w kulkę i po prostu go połknął.
– Proszę pamiętać, że jak coś panu zaszkodzi, to nie nasza kuchnia, tylko tusz z paragonu. Zaraz przyniosę duplikat. Kartą czy gotówką?
Kiedy wróciłam, już ich nie było, a na stoliku leżały pomięte banknoty.
– Marysiu, znasz tych typów? – zapytałam, gdy zdenerwowana weszłam na zaplecze.
– Niestety, skojarzyłam ich dopiero po fakcie, nie oglądam takiej patologii w internecie. Nagrywają głupie filmiki, oczerniają kelnerów, nie chcą płacić, wystawiają niesprawiedliwe opinie – jej wyjaśnienia zabrzmiały przerażająco.
– Pięknie – mruknęłam i sięgnęłam po telefon, by sprawdzić, co nagrało się na naszą obronę.
Mój głos był spokojny i opanowany, młody wypadł na niezłego furiata. Nie bez satysfakcji stwierdziłam też, że nietypowy kąt nagrywania, bądź co bądź „kręciłam” z kieszeni, sprawił, że twarz samozwańczego krytyka była nieprzyjemnie wykrzywiona. Podkreślało to jego arogancję i brak kultury. Myślałam, co począć z obejrzanym właśnie filmem. Mogłam opublikować go na stronie swojej restauracji, by wyprzedzić działanie wrednego influencera. Jednak skóra cierpła mi na myśl, że moja knajpka będzie kojarzona z takim bucem. Zamiast tego wpadłam na inny pomysł.
– Marysiu, czy ci durnie mają do siebie jakiś kontakt na stronie?
Spojrzała na mnie zdziwiona i skinęła głową.
– To wyślemy im coś.
Nie zastosowałam gróźb ani próśb, chciałam jedynie, by wiedzieli, że ja też dysponuję filmikiem. Pokusiłam się jedynie o drobną złośliwość. „W przypadku biegunki, która może wystąpić po niestrawnym paragonie, proszę o kontakt. Polecę panu świetny lek”.
– Mam nadzieję, że pokonała ich szefowa ich własną bronią – skomentowała Maryśka.
I chyba miała rację, bo minęło kilka miesięcy, a moja restauracja nadal jest znana tylko ze świetnej atmosfery i pysznego jedzenia.