"Naszą pierwszą rocznicę oraz cudem wyszarpany tydzień wolnego postanowiliśmy spędzić z dala od miasta. Pojechaliśmy na odludzie, żeby odpocząć i cieszyć się sobą. Ale komuś to się bardzo nie spodobało…" Agata, 32 lata
Pomarańczowy odblask kominka tańczył na ścianach, radio cicho grało rzewną melodię. Po za nią słychać było tylko odgłos naszych pocałunków i przyspieszone oddechy. Przez półprzymknięte powieki widziałam nad sobą twarz Pawła, dalej ramę okna i rozgwieżdżone niebo. Nagle za szybą przesunął się jakiś cień. Znieruchomiałam.
– Poczekaj!... Ktoś tam jest!
– Co? – odezwał się Paweł nieprzytomnie.
– Ktoś tam jest! Za oknem! Stał i patrzył!
Ukochany podniósł głowę.
– Zdawało ci się. Nikogo nie ma. Chodź tu do mnie… – wymruczał. – Chodź… O tak…
Dałam się ponieść.
Już zasypialiśmy, gdy doleciał mnie stukot z dworu.
– Słyszysz? – Poderwałam się. – Ktoś tu łazi!
Ukochany objął mnie ramieniem i pociągnął z powrotem na poduszki.
– To wiatr. Śpij!
Wiatr rzeczywiście szumiał w koronach sosen otaczających dom. Miarowo i jednostajnie. Stuk się nie powtórzył. Usnęłam.
Rankiem obudziło nas słońce i przejmujący ziąb. W nocy wygasło w piecu i gdy się wytknęło nogę spod kołdry, zęby same zaczynały dzwonić. Poza tym jednak było przepięknie. Naszą pierwszą rocznicę oraz cudem wyszarpany tydzień wolnego postanowiliśmy spędzić z dala od miasta. Cisza, spacery, sen, otwarta przestrzeń – tego nam było trzeba po szpitalnym zgiełku i niekończących się dobach spędzanych przy sztucznym świetle. Oferta w internecie kusiła idyllicznym widoczkiem ośnieżonych pagórków, płonącymi polanami i obietnicą sauny na zamówienie. Niedaleko stąd dawno temu przyjeżdżałam z rodzicami na wakacje. Latem, ale Kaszuby są piękne o każdej porze roku. Przeciągnęłam się z zadowoleniem i zapatrzyłam przed siebie. Promienie słoneczne rozbłyskiwały w soplach zwisających z dachu, w krzaku cisu urzędowały wróble, niebo olśniewało błękitem. Ależ cudnie! Nocne strachy zniknęły, czułam się odprężona i szczęśliwa.
– Brrr! – Zadygotał Paweł wracający z łazienki. – Upał jakby zelżał. Rozpalę w kominku, a potem zrobimy śniadanie. Leż sobie jeszcze. Kurczę, drewna mało. Zapas jest tam pod daszkiem, nie?
Wciągnął dresy, odnalazł śniegowce i wyszedł na dwór. Po chwili wrócił z dziwną miną.
– Coś się stało? – Popatrzyłam na jego zmienioną twarz.
– Nie, nic… – mruknął wymijająco. – Nie wychodź teraz. Zjedzmy śniadanie.
Nie spodobało mi się to. Narzuciłam kurtkę na piżamę i wybiegłam na dwór. Pod oknem, za którym w nocy mignęła mi czyjaś sylwetka, w topniejącej zaspie widniały ślady butów. „Czyli miałam rację!”, pomyślałam z cieniem satysfakcji. Odwróciłam się, żeby rozejrzeć się po podwórku i zmartwiałam. Na bieli śniegu wypisane czerwonym sprejem krzyczało jedno słowo – ku…wa. Obróciłam się na pięcie i wbiegłam do domu.
– Co robisz? Mówiłem, żebyś nie wychodziła… – Wpadłam na Pawła, który stał tuż za mną.
– Komórka. – Szperałam w torebce. – Trzeba to sfotografować, zanim się roztopi!
– Ale po co?
– Na wszelki wypadek – wyjaśniłam, wracając.
Usiedliśmy do śniadania. Świadomość, że w okolicy kręci się świr, który podglądał, jak się kochamy, odebrał mi apetyt.
– Dobra, wyluzujmy. Może to jednorazowy incydent, jakiś miejscowy pijaczek. Ostatecznie nic się nie stało. Śnieg stopnieje i po temacie – mówił beztrosko Paweł, ale oczy miał poważne.
Dla odegnania złych myśli wybraliśmy się na spacer w stronę jeziora. Szłam przodem, kiedy padła pierwsza śnieżka.
– Ej! Nie zaczynaj, bo ci oddam! – Odwróciłam się ze śmiechem do ukochanego.
Zgarnęłam garść śniegu i zamierzyłam się. Paweł patrzył na mnie zdumiony.
– No co ty, to nie ja!
W tym momencie kolejna śnieżka trafiła go w plecy. Przystanęliśmy. Wokół nie było żywego ducha.
– Kto tu się wygłup… Au! – Poczułam ból w skroni.
Śnieżka która mnie trafiła, miała w środku kamień. Dotknęłam twarzy rękawiczką i poczułam, że cieknie mi krew. Paweł pociągnął mnie za kępę głogów.
– Jak oko? Całe? – Obejrzał ranę. – To łuk brwiowy, przyłóż śnieg, będzie mniej krwawić. Możesz iść?
Oszołomiona bardziej sytuacją niż uderzeniem kiwnęłam głową.
– Normalnie poszedłbym po samochód, ale nie chcę cię tu zostawiać. Chodź, pobiegniemy.
Paweł chwycił mnie za rękę i popędziliśmy w stronę domku.
– To trzeba zgłosić – zdecydował, kiedy już dotarliśmy na miejsce.
Co do mnie, miałam spóźnioną reakcję na stres: siedziałam przy stole i dygotałam, trzymając kubek z herbatą. Na łuk brwiowy założyliśmy prowizoryczny opatrunek.
Zadzwoniliśmy na policję, ale usłyszeliśmy, że patrol może przyjechać dopiero następnego dnia.
– Mogą państwo sami zgłosić się na komendę i złożyć zawiadomienie – dodała telefonistka.
– Słuchaj, jedźmy stąd – poprosiłam. – Nie zostanę tu na noc. Nie wiadomo, co tu się jeszcze wydarzy. Wczoraj nas podglądał, a dzisiaj… podpali? Po drodze możemy wstąpić na komisariat.
Paweł nie protestował. Zebraliśmy się dość szybko, bo właściwie nie zdążyliśmy się na dobre rozpakować. Słońce już się zniżało za pagórki, kiedy odjeżdżaliśmy. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na pechowy domek i aż się zachłysnęłam. Na drodze przed oddalającym się sielankowym budyneczkiem widniała czarna sylwetka...