"Bawiłyśmy się doskonale – cztery kobiety, dużo śmiechu i alkoholu. W ostatni dzień zaproponowałam wycieczkę do pobliskich ruin zamku. Dziewczyny nie miały ochoty, ale ja nalegałam. Tak bardzo chciałabym cofnąć czas... " Anita, 29 lat
To miał być zwykły babski weekend. Dużo śmiechu, jeszcze więcej alkoholu, pełen luz. Drewniany dom na skraju sosnowego lasu już znałyśmy – od kilku lat bywałyśmy tu w sylwestra. Nowy Rok świętowaliśmy jednak całą paczką, a na tamten jesienny weekend wybrałyśmy się we cztery – babska ekipa, żadnego faceta.
W piątek, tuż po tym, jak dotarłyśmy na miejsce, momentalnie się upiłyśmy – Magda, która od kilku lat pracowała jako barmanka w dość szemranym, ale modnym klubie, zrobiła nam kilka mocnych, świetnie smakujących drinków. Niecałe dwie godziny później siedziałyśmy na werandzie, przekrzykując się i wyjąc do księżyca. Totalna głupawka zapracowanych na co dzień wariatek, które chociaż na moment chciały zapomnieć o codziennym młynie w pracy i domowych obowiązkach.
W sobotę zerwałam się z łóżka pierwsza i poszłam pobiegać. Szybko jednak zwalił mnie z nóg kac i, prawdę mówiąc, ledwo się dowlokłam do domku.
– Anita, ty naprawdę masz nierówno pod sufitem! Gdzie by mi się chciało biegać z takim bólem głowy... – powiedziała Zośka, podając mi butelkę mineralnej.
– Masz, napij się, zanim wyzioniesz ducha.
– Ponoć właśnie dobrze jest wybiegać kaca. Człowiek się wypoci, weźmie chłodny prysznic i jest jak nowo narodzony – dodała Justyna z pełnymi ustami.
– Ty znowu się zapychasz ciastkami? Nie wbijesz się w ślubną kieckę, jak tak dalej pójdzie – rzuciłam.
– Raz się żyje, nie? – machnęła ręką. – A do ślubu jeszcze daleko. Wyrwałam jej z ręki opakowanie herbatników i cisnęłam je na kuchenny blat.
– Zostaw to świństwo! Ledwo schudłaś – mruknęłam.
– Anitka jak zawsze rozstawia nas po kątach – skwitowała złośliwie Magda.
– Tylko się znowu nie kłóćcie – poprosiła Zocha, wyjmując z plecaka niemiłosiernie pognieciony chleb tostowy, na którego widok parsknęłyśmy śmiechem.
– Ja tego nie jem – powiedziałam. – Idę pod prysznic.
– Woda jest lodowato zimna – rzuciła w ślad za mną Magda, ale tylko machnęłam ręką. – Nic mi nie będzie!
Po śniadaniu, ubrane w powyciągane dresy, zasiadłyśmy na werandzie. Magda z Zośką grały w karty, ja słuchałam muzyki, Justyna czytała jakiś przesłodzony romans polskiej autorki.
– Niech zgadnę: ona za nim szaleje, ale napotyka tysiąc przeszkód w drodze do jego serca. Nagle jednak on zdaje sobie sprawę, że ją kocha, i trzymając się za ręce, zmierzają w kierunku zachodzącego słońca... – zakpiłam.
– Nie do końca. I nie musisz być taka cyniczna. To, że zostawił cię Maciej, nie znaczy, że miłość nie istnieje – wtrąciła Magda, podnosząc głowę znad kart.
– Maciej mnie nie zostawił. Rozstaliśmy się za obopólną zgodą – rzuciłam lekko urażona.
– Skoro tak mówisz – Magda złośliwie się uśmiechnęła i z powrotem skupiła się na grze.
– Wiecie, co mi się marzy? Chciałabym pracować w Barcelonie – dodała kilka minut później.
– Czemu akurat tam? – zdziwiła się Justyna.
– A czemu nie? Trochę znam hiszpański, angielski całkiem nieźle. Poradziłabym sobie. Marzy mi się jakaś odmiana. Nie wiem, chyba źle znoszę myśl o zbliżającej się trzydziestce.
– Rany, faktycznie! To już w przyszłym miesiącu! Wow, pierwsza z nas przekroczy próg, za którym zaczyna się otchłań starości – zażartowała Justyna.
– Cicho, smarkule! Jestem młoda duchem! – Magda głośno się roześmiała i zrzuciła z nóg tenisówki. – But mnie obtarł, cholera!
– Nie narzekaj. Zawsze narzekasz – szturchnęła ją Zośka.
Zrobiłam głośniej muzykę i kompletnie się wyłączyłam. Słuchając jednego z ulubionych zespołów, pomyślałam o Maćku. Tak, to on mnie rzucił, chociaż dziewczynom powiedziałam co innego. Wstydziłam się przyznać, że odszedł, bo – jak się wyraził – dusił się w naszym związku. Spędziliśmy ze sobą ponad sześć lat. Byłam pewna, że się pobierzemy, a on spakował graty i zniknął. Bolało mnie to, ale i tak za nim tęskniłam niczym porzucony przez właściciela pies, który ciągle wierzy, że jeszcze będzie pięknie.
Wieczorem poszłyśmy z dziewczynami na długi spacer i odkryłyśmy świetną knajpę. Lokal był duży, nowocześnie urządzony i klimatyczny jednocześnie. W dodatku grała całkiem niezła kapela i dobrze się bawiłyśmy. Zwłaszcza Magda, którą zaczął obtańcowywać jakiś miejscowy przystojniaczek.
– Koleś nieziemsko całuje – wyznała Magdalena w drodze powrotnej do naszego domku, kiedy idąc gęsiego wzdłuż ciemnej szosy, przekrzykiwałyśmy się, wymieniając się wrażeniami.
– Całowałaś się z nim?! – pisnęła Justyna.
– No, a czemu nie? Wyszliśmy za knajpę, okoliczności przyrody były bardzo romantyczne i...
– Ty, ale chyba się z nim nie bzyknęłaś? – zapytała Zośka.
– Gdzie? Na parkingu? Zresztą świetnie wiesz, że bzykam się tylko z Wojtkiem – roześmiała się Magda.
– Od ośmiu lat z tym samym facetem. To się nazywa miłość – dodała, chwilę później niemal się przewracając.
– Cholerne buty! – zaklęła.
– Dziewczyny, a pamiętacie tych przystojnych Portugalczyków, których poznałyśmy w Krakowie?! Ten najwyższy ostatnio się do mnie odezwał – pochwaliła się Zośka, która była obecnie na etapie „chyba muszę zerwać z Igorem”...
– Ten łysy? Jak mu było? – Guido – przypomniałam sobie. – I czego chce?
– Pyta, czy nie przyleciałabym do niego do Porto.
– Czyli jednak zrywasz z Igorem i lecisz na bzykanko? – czknęła Justyna, która chyba najbardziej się tego wieczoru upiła. Zachichotałyśmy, rozbawione wizją Zośki pakującej walizy. Do domku dotarłyśmy w szampańskich nastrojach i chociaż wszystkie cztery miałyśmy już nieźle w czubie, postanowiłyśmy dokończyć wczorajszą flaszkę.
– Będzie akurat po kieliszeczku, może nawet ze dwa z tego wyjdą – powiedziała Magda, rozlewając wódkę do plastikowych kubków.
– Nie, dziewczyny, ja mam dość – zaprotestowała Justyna, ale Magda postawiła przed nią kubek.
– Pij! Trzeba żyć szybko i umrzeć młodo! – powiedziała lekkim tonem. Żadna z nas nie miała wtedy pojęcia, że dzień później dwóch z naszej czwórki nie będzie już wśród żywych...
Obudziłyśmy się późno, było tuż przed południem. Za oknem lało, chociaż prognozy zapowiadały co innego.
– Niespodzianka, dziewczęta – skrzywiła się Justyna.
– To co? Trzeźwiejemy i wczesnym wieczorkiem wracamy do domu? Zaparzę kawę – powiedziała Magda.
– Słuchajcie, jakieś trzy, może cztery kilometry stąd są ruiny zamku. Może się tam wybierzemy? Zrobimy sesję foto na insta, powygłupiamy się w deszczu – zaproponowałam.
– No, Anitka bez kilku zdjęć nie wytrzyma – dokuczyła mi Magda.
– A która prowadzi? Bo na pewno nie ja – mruknęła Justyna, rozmasowując skronie. – Chryste, jak mnie łeb boli! – syknęła.
– Ja nigdzie nie jadę – mruknęła Zośka, tłumiąc ziewanie. – Chcecie, to się tam tłuczcie, ja poczytam. Pożyczysz mi ten romans? – zapytała Justynę.
– Ja też nie jadę, źle się czuję – zdecydowała Magdalena.
Ale tak naciskałam, że w końcu udało mi się je wyciągnąć. Co prawda Zośka została w domku z książką, ale nasza trójka władowała się do samochodu.
– Nie powinnaś jeszcze prowadzić – powiedziała Zośka do Justyny, kiedy wsiadałyśmy do auta.
– Daj spokój, to rzut beretem, w dodatku jakąś wiejską drogą – machnęłam ręką.
Niestety, to właśnie na tej wiejskiej drodze Justyna straciła panowanie nad kierownicą i wjechała w drzewo. Obie z Magdą zginęły na miejscu, mnie nie stało się nic... Parę stłuczeń, przygryziony język, niegroźny uraz ręki.
Zośka, która została wtedy w domku, nie chce mnie znać.
– To ty je zabiłaś, rozumiesz to?! – powiedziała, kiedy spotkałyśmy się na pogrzebie Justyny. – Mówiłam, że nie powinna jeszcze prowadzić, ale ty zlekceważyłaś moje słowa! – podniosła głos.
– To był wypadek, Zocha. Przecież ja...
– Zabiłaś je, Anita! Bo jak zawsze musiałaś postawić na swoim! Ględziłaś im nad głową i w końcu ustąpiły, chociaż żadna z nich nie miała najmniejszej ochoty, żeby tam jechać! Jakby coś przeczuwały...
Nie odpowiedziałam. Odeszłam od grobu i ze szlochem ruszyłam w stronę cmentarnej bramy. Kilka dni później zrozumiałam, że Zośka miała rację – to ja zabiłam przyjaciółki. Gdybym nie nalegała na tamtą głupią wycieczkę i nie nakłaniała Justyny do prowadzenia na gigantycznym kacu, nic złego by się nie stało...