"Byłam kompletnie zdezorientowana, kiedy usłyszałam słowa męża... – Jak to rozwód? Ty chyba żartujesz? Jak to mnie nie kochasz? Jaka inna kobieta? To taki kiepski żart? – pytałam nic nie rozumiejąc. On jednak nie żartował. Wyjaśnił, że ma dopiero pięćdziesiąt lat, dzieci już odchowaliśmy i chce wreszcie pożyć, a nie wegetować!" Ada, 57 lat
Siedem lat temu, po niedzielnym obiedzie, kiedy skończyłam zmywać i usiadłam na kanapie, mój mąż oznajmił, że postanowił zakończyć nasze prawie dwudziestopięcioletnie małżeństwo!
Byliśmy razem w zasadzie od szkoły średniej. Doczekaliśmy się dwóch synów. Może i brakowało w naszej relacji dawnego żaru i ognia, ale kochałam Mariusza i myślałam, że on mnie też. Było nam przecież razem dobrze. Od ćwierć wieku wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku.
Mariusz pracował, rozwijał się, awansował, a ja w tym czasie zajmowałam się domem i dziećmi. Każdego dnia rano miał gotową czystą i wyprasowaną koszulę, umyte buty, zdrowe śniadanie. Dawał mi buziaka, wychodził. Ja budziłam chłopców, szykowałam ich, odprawiałam do przedszkola, czy też szkoły (ten obowiązek skończył się, kiedy zaczęli chodzić do niej sami), następnie sprzątałam, prałam, prasowałam, myłam okna, robiłam zakupy. Popołudniami pomagałam chłopcom w lekcjach, woziłam ich na dodatkowe zajęcia. Tak, czasem siadałam i czytałam książki, czasem oglądałam telewizję albo odwiedzałam koleżanki. Ale nigdy kosztem domu i rodziny. Na Mariusza codziennie czekał dwudaniowy obiad (lub dobra kolacja, jeśli musiał tego dnia dłużej zostać w pracy). W weekend zawsze pachniało u nas domowym ciastem. Często zapraszaliśmy do siebie znajomych czy rodziców i dbałam o to, żeby mąż zawsze miał powody, by być ze mnie dumny.
Nie pracowałam zawodowo, ponieważ to on zdecydował, że woli, żebym zadbała o dom i dzieci, a finansami zajmie się sam. I szło mu to bardzo dobrze, bo muszę przyznać, że żyliśmy na dość wysokim poziomie. I przez te dwadzieścia pięć cholernych lat to doskonale funkcjonowało, a potem nagle stwierdził, że się dusi, że jestem nudna, przewidywalna, bez ambicji… Dodał, że ma dopiero pięćdziesiąt lat, dzieci już odchowaliśmy i chce wreszcie pożyć, a nie wegetować! A to życie może zapewnić mu tylko Monika. Jak się domyślałam ze strzępków informacji, które mi przekazywał, młodsza o ponad dekadę asystentka. Po prostu gotowy scenariusz na film!
Mariusz wprawdzie okazał mi swoją łaskę i nie zostawił z niczym. To on się wyprowadził, a ponadto zobowiązał się przez rok pokrywać koszty utrzymania mieszkania oraz płacić alimenty. Na mnie, ponieważ synowie byli już samodzielni. Maciek miał dwadzieścia cztery lata i od trzech mieszkał i pracował w Norwegii. Tomek zaś niedawno skończył dziewiętnaście i niedługo potem dołączył do brata.
Kochałam Mariusza i naprawdę było mi ciężko bez niego. Nagle zabrakło mi celu w życiu. Nie miałam dla kogo gotować i sprzątać, nie musiałam prasować koszul, pastować butów, szykować zdrowych sałatek. Tęskniłam. Płakałam. A poza tym nie ukrywam, że się bałam. Miałam prawie pięćdziesiąt lat, z czegoś musiałam żyć!
Wiedziałam, że dwanaście miesięcy szybko minie i będę zdana sama na siebie. Nigdy w życiu nie pracowałam, nie miałam żadnego doświadczenia.
– Kto zatrudni pięćdziesięciolatkę bez jakichkolwiek umiejętności i wykształcenia? Przecież to moje liceum ekonomiczne nic nie znaczy! – żaliłam się Joli, mojej przyjaciółce.
Tęsknota za Mariuszem powoli zamieniała się we wściekłość. To była jego wina! To on najpierw zamknął mnie w domu, a teraz zostawił samą sobie! Naprawdę bałam się, że za chwilę wyląduję na bruku!
Rozpytywałam o jakąś pracę wśród znajomych, ale nikt nie potrafił mi pomóc. Aż pewnego dnia wpadła Jola.
– Ja wiem, że to praca nie dla ciebie i że możesz poczuć się urażona, ale to twoja jedyna deska ratunku na tę chwilę, więc zamiast się unosić, przemyśl sprawę dokładnie – powiedziała.
Okazało się, że jej kuzynka od kilku lat jeździ do pracy do Holandii.
– Robi różne rzeczy: sadzenie tulipanów, zbiór tulipanów, sortowanie cebulek, zbiór truskawek, jabłek, robienie stroików… Ma doświadczenie i znajomości. Jeśli chcesz, pogada ze swoim przełożonym i będziesz mogła pojechać z nią, akurat w przyszłym tygodniu znów się wybiera.
W pierwszej chwili byłam sceptyczna. Nie chodziło o to, że ta propozycja mi uwłaczała, ale naprawdę bałam się, czy podołam. Co innego prowadzić dom, a co innego po kilka godzin każdego dnia stać przy taśmie czy schylać się na polu. Długo biłam się z myślami, ale w końcu stwierdziłam, że nic mi nie zaszkodzi spróbować. Jeśli nie będę się nadawała, to po prostu zrezygnuję.
Pakowałam się dość chaotycznie. Nie z braku czasu, ale z braku wiedzy i doświadczenia. Nie miałam pojęcia, co może mi się przydać, co powinnam wziąć, a co jest zbędne. Czytałam trochę w internecie, ale nadal czułam się niedoinformowana.
Chłopcy, ku mojemu zdziwieniu, byli zachwyceni pomysłem. Od czasu rozstania z Mariuszem bardzo się z nimi zbliżyłam. Solidarnie stanęli po mojej stronie, chociaż w żaden sposób nie nastawiałam ich przeciwko ojcu. W każdym razie obaj mnie wspierali, pocieszając, że dam radę i że za granicą naprawdę żyje się zupełnie inaczej. Wyrzucali nawet sobie, że sami nie wpadli na pomysł, by poszukać mi czegoś u siebie.
– Nic straconego, jak ci się w tej Holandii nie spodoba, to zaczniemy działać – stwierdzili.
Dodali mi otuchy, więc wsiadając z Gosią do busa, byłam już nieco spokojniejsza i pozytywnie nastawiona. Gosia okazała się kobietą do tańca i do różańca. Bardzo miła, szczera i otwarta. Bez ogródek opowiadała mi zarówno o zaletach, jak i wadach oraz trudach naszej pracy. Ostrzegała, na co mam uważać, czego się wystrzegać. Przyznaję, że na początku wszystko mi się mieszało, ale pocieszałam się, że Gocha będzie przy mnie.
Przez pierwszych kilka dni rzeczywiście dostałam w kość. Nie mogę powiedzieć, że było jakoś bardzo ciężko fizycznie. W zasadzie tylko stałam przy taśmie, ale dziesięć godzin dziennie jednak swoje robiło. Nie byłam przyzwyczajona do takiej aktywności. Miewałam gorsze momenty, kilka razy płakałam, że nie dam rady i chciałam pakować się do domu. Ale zawsze mogłam liczyć na wsparcie Gosi (psychiczne, a w miarę możliwości także fizyczne, przy pracy) i moich chłopców. Zaparłam się. Postanowiłam, że dam radę, chociaż przez miesiąc. Potem miało być łatwiej, mieli nas gdzieś przenieść.
Po czterech tygodniach mogłam wrócić do Polski na kilkudniowy urlop, ale nie zrobiłam tego. Nie miałam do kogo wracać. Chłopców i tak nie było na miejscu, a taki wyjazd generował spore koszty. Zostałam, co więcej – codziennie chodziłam do pracy. Z każdym dniem czułam się coraz lepiej i pewniej. Widząc pierwszy przelew na swoim koncie, zrozumiałam, że jednak warto i nie męczę się na darmo.
Zaprzyjaźniłam się nie tylko z Gosią, ale też z innymi pracownikami. W niedzielę często chodziliśmy razem na długie spacery czy po prostu do miasta. Powoli zaczynałam też uczyć się języka. Otworzyłam się na świat i ludzi i poznałam, jak to jest żyć poza czterema ścianami domu.
Po kilku miesiącach zaczęłam coraz częściej spotykać się z Pawłem. Jest naszym koordynatorem. Nie mogę powiedzieć, że połączyła nas gorąca miłość od pierwszego wejrzenia, mamy swoje lata i doświadczenia. Ale czułam, że powoli kiełkuje w nas prawdziwe, dojrzałe uczucie…
Jeżdżę do Holandii od siedmiu lat. Mam teraz lżejszą pracę. W tym czasie zdążyłam zostać teściową i babcią, a przede wszystkim niezależną kobietą. Potrafię sama się utrzymać i sama zadbać o swoje potrzeby. Dwa razy w roku latam do dzieci do Norwegii. Ostatnio coraz częściej namawiają mnie, bym przeprowadziła się do nich na stałe. Maciek wspomina coś o posadzie pomocy domowej u jego szefa. Przekonują mnie, że przy okazji spędzałabym więcej czasu z wnukami, co akurat cieszyłoby mnie najbardziej. Znalazłaby się nawet posada dla Pawła…
Czy skorzystam z tej propozycji? Tego jeszcze nie wiem. Wiem natomiast, że życie rzeczywiście może zacząć się po pięćdziesiątce! Nawet dla kobiety bez pracy, pieniędzy, doświadczenia i jakiegokolwiek pomysłu na siebie.