"Bogdana poznałam na portalu randkowym. Zaczarował mnie. Miał ogorzałą twarz podróżnika, krótko ścięte siwe włosy, dwudniowy zarost i hollywoodzki uśmiech. Wpadłam po uszy już na pierwszej randce w realu. Nie było żadnego ostrzegawczego dzwonka, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe..." Teresa, 56 lat
Rozwiodłam się, mając pięćdziesiąt dwa lata. Mąż w kryzysie wieku średniego znalazł sobie nową miłość i rozpoczął drugą młodość. Wkrótce dzieci opuściły dom i zostałam sama.
Przez jakiś czas żyłam na granicy depresji w przekonaniu, że moje życie właśnie dobiegło końca. Pod wpływem impulsu postanowiłam jednak pomóc szczęściu i w tajemnicy przed wszystkimi zarejestrowałam się na jednym z portali randkowych.
Po jakimś czasie umiałam już rozpoznać naciągaczy, bajarzy i podrywaczy. Nie miałam złudzeń. Kilka rozmów na czacie wystarczyło, by sprawdzić, czy facet kręci lub koloryzuje.
Muszę przyznać, nie było łatwo. Powoli, po kilku tragicznych spotkaniach z dziwakami i podejrzanymi typkami, zaczynałam rozumieć, że to ślepa uliczka. I wtedy nagle odezwał się on, Bogdan.
Dobiegający sześćdziesiątki miłośnik gór, wysportowany, szczupły, twardo stąpający po ziemi. Oczywiście po przejściach, ale dyskretny, co wydało mi się zaletą.
Na zdjęciu prezentował się wspaniale. Z plecakiem na ramieniu, twarzą wystawioną do słońca, na szczycie góry, wyglądał jak spełnienie marzeń. Aż trudno mi było uwierzyć, że wybrał właśnie mnie!
Spotkaliśmy się po kilku tygodniach korespondencji. Byłam oczarowana.
– Wyglądasz pięknie – powiedział, uśmiechając się na mój widok.
Miał ogorzałą twarz podróżnika, krótko ścięte siwe włosy, dwudniowy zarost i hollywoodzki uśmiech. Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam, że nie przyniósł kwiatów i nie wystroił się w garnitur. Wyglądał jak mój stary znajomy.
Zamiast do kina czy kawiarni, zaprosił mnie na spacer. Siedliśmy na brzegu rzeki, na jego bluzie rozłożonej na trawie i chyba wtedy straciłam dla niego głowę. Poczułam się jak nastolatka. Nie było żadnego ostrzegawczego dzwonka, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Wpadłam po uszy już na pierwszej randce. Bogdan cofnął dla mnie czas. Zabierał w góry, do lasu. Z rozbrajającą szczerością mówił, że za starzy jesteśmy na podchody.
– Trzeba brać życie pełnymi garściami, póki jest. – Obejmował mnie i dopiero dziś wiem, że to były jedne z tych nielicznych momentów, kiedy mówił prawdę.
Nie był typem gaduły. On czarował gestami, uśmiechem, dotykiem. Niechętnie mówił o sobie, pracował po ty, by żyć, nie na odwrót, posada w banku pozwalała mu realizować marzenia.
Do łóżka poszliśmy, cóż... na trzeciej randce. Bo Bogdan sprawiał, że czułam się piękna i pożądana. Tak samo patrzył na mnie, gdy byłam w sukience i rozciągniętym T-shircie bez makijażu. Uwierzyłam, że nie ma na co czekać, że życie jest tu i teraz, a jutro... Czy będzie jakiekolwiek jutro?
Najbardziej jednak ujęło mnie to, że robił mi zdjęcia. Niemal bez przerwy. Rano, gdy się budziłam, gdy zamyślona gapiłam się na wierzchołki gór, gdy grzałam dłonie przy kubku kawy. Nie rozstawał się z aparatem. Potem, gdy pokazywał mi fotografie, na których utrwalił nasze wspólne chwile szczęścia, na których wyglądałam tak, jak chciałaby wyglądać każda kobieta – ponętnie i jednocześnie niewinnie, docierało do mnie, że to dzieje się naprawdę. Niektóre z nich wywoływał i oprawiał w ramki. Przez jakiś czas stały na moich półkach.
– Nie poznaję cię. – Przyjaciółka patrzyła na mnie z zazdrością. – To jego sprawka?
– A kogo? – Czerwieniłam się.
– Gdzieś ty go znalazła, szczęściaro – westchnęła.
– To on znalazł mnie...
Nie miałam nic przeciwko temu, by się do mnie wprowadził. To był sygnał, prawda? Że mu ze mną dobrze...
– Nie idziesz dziś do pracy? – spytałam któregoś ranka.
– Popracuję z domu – mruknął.
No tak, znowu... Był programistą. Mógł sobie pozwolić na takie życie.
– Farciarz. – Pocałowałam go, a potem zamknęłam drzwi.
To wtedy widziałam go po raz ostatni – wsparty na łokciu przecierał oczy i uśmiechał się czarująco...
Gdy tego dnia wróciłam do domu, jego nie było. Nie zdziwiłam się. Był wolnym duchem. Może pojechał do pracy, może na spacer...
Dopiero wieczorem coś mnie tknęło. Jego plecaka też nie było. Swetry, maszynka do golenia, szczoteczka zniknęły. Wykręcałam jego numer. Odebrał dopiero późną nocą.
– Gdzie jesteś? – zapytałam roztrzęsionym głosem.
– A gdzie mam być? W górach – mówił ze spokojem.
– Czemu nic nie powiedziałeś? Jak mogłeś? Tak się nie robi... – Chciałam usłyszeć jakieś tłumaczenie.
– Przepraszam... – mruknął i natychmiast zaczęło mi topnieć serce. – Znasz mnie... Ciężko mi usiedzieć w jednym miejscu. Gniewasz się? – wyszeptał i zanim zdążyłam odpowiedzieć, rzucił: – Muszę kończyć, tracę zasięg. Zadzwonię...
Rozłączył się. Tysiące myśli tłoczyło mi się w głowie. Przecież to cały on. Cenił wolność... Czy nie za to go pokochałam?
Powoli się uspokajałam. Ale z każdą kolejną sekundą rosły moje wątpliwości. Jak mógł tracić zasięg? Przecież był środek nocy, musiał być w schronisku... Dlaczego zabrał wszystkie rzeczy?
Przejrzałam raz jeszcze pokój. I wtedy zauważyłam... Wysunięta szuflada z oszczędnościami w komodzie. Nie musiałam zaglądać... Od razu pobiegłam do łazienki. Oczywiście! Kolczyki i pierścionki zniknęły. Zaczęłam się histerycznie śmiać, osuwając się powoli na podłogę. Jak mogłam dać się tak oszukać? Praca w banku? Akurat! Z trudem docierała do mnie cała prawda. Musiałam być jedną z wielu. Pewnie był już u innej...
Oczywiście, na portalu nie było już jego profilu. To znaczy – pewnie był pod innymi danymi, z innego miasta... Już nigdy więcej nie odebrał ode mnie telefonu...
Nikomu nie powiedziałam. Nie zgłosiłam sprawy na policję. Wstydziłam się. Zlikwidowałam profil na portalu randkowym. Rzuciłam się w wir pracy. Mężczyźni byli dla mnie przeszłością. Na zawsze. Czułam się fatalnie.
Pewnego dnia podczas porządków wpadło mi w ręce zapomniane zdjęcie, które Bogdan zrobił mi któregoś ranka przy stole. Słońce oświetla połowę mojej twarzy, zmarszczki wokół oczu wcale nie dodają mi lat, lecz są dowodem szczęścia... A więc byłam szczęśliwa. Przez sekundę. Ten łajdak miał rację – szczęście to kwesta chwili. Wyszperałam jeszcze kilka fotek. Góry. Podrywające się do lotu ptaki. Splecione dłonie... Drżącą ręką ujęłam telefon i wycelowałam w swoje odbicie w lustrze. Uniosłam kąciki ust. Pstryk...
Zaczęłam fotografować. Najpierw telefonem, ale kiedy w jakimś lokalnym konkursie na zdjęcie podwórka zdobyłam nagrodę – udział w kursie fotograficznym – podjęłam decyzję: kupuję aparat.
Teraz się z nim nie rozstaję. To dzięki niemu potrafię dostrzec w detalach sens życia, kreować go na nowo, wycinać kawałek rzeczywistości i ujmować go w ramy. Patrzę przez obiektyw jak przez dziurkę od klucza i widzę więcej niż kiedyś. Podobno mam niezłe oko... Prawda jest jednak taka, że aparat pomógł mi uporać się z samotnością. Nauczyłam się nawet uśmiechać na wspomnienie Bogdana – ciekawe, czy tak miał naprawdę na imię? Cóż, na chwilę zamienił moje życie w piękny sen i uwiecznił to na zdjęciach. A przecież zdjęcia nie kłamią...