"Mąż ze względu na pracę był wiecznie poza domem. Ja pracowałam i dokształcałam się, żeby zachować etat. Uważałam, że w tej sytuacji mamy jeszcze czas na dziecko. Gdy okazało się, że jestem w ciąży, byłam zrozpaczona. Dobrze wiedziałam, co mnie teraz czeka. I nie pomyliłam się. Piotr mówił, że pomaga mi, na ile może. A gdybym to on wziął wszystko na siebie, a ja pomagałabym mu na ile mogę...?!" Hanna, 29 lat
– No, to kiedy się wreszcie zdecydujesz? Gdy będę siwy jak gołąbek, co?! – zapytał mój mąż. – Wiecznie znajdujesz jakiś powód. Najpierw było mieszkanie, potem praca, a teraz studium. Czy ty w ogóle chcesz tego dziecka?!
– Jasne. Ale ty naprawdę myślisz, że to odpowiedni czas na powiększenie rodziny? – spojrzałam na niego uważnie. – Przecież ty jesteś wiecznie poza domem, a ja pracuję i się uczę.
– Po diabła ci to studium! – warknął w końcu Piotrek i wyszedł.
– Bo inaczej stracę pracę – powiedziałam, choć wiedziałam, że i tak nie usłyszy.
Kilka dni później była rocznica naszego ślubu. Specjalnie na tę okazję urwałam się wcześniej z pracy. Chciałam uczcić nasze święto pyszną kolacją i winem. Wiedziałam, że i Piotr szykuje dla mnie jakąś niespodziankę. Nie pomyliłam się. Mąż wręczył mi śliczny pakuneczek.
– Co to jest, kochanie? – zapytałam. – Zobacz sama. Otworzyłam pudełko i... aż krzyknęłam z zachwytu. Na dnie leżała zwiewna, jedwabna sukienka na ramiączkach. Od razu ją przymierzyłam.
– Wyglądasz bardzo seksownie – wymruczał zachwycony Piotr. Musiałam rzeczywiście wyglądać jak seksbomba, bo mąż zamiast na kolację, to na mnie patrzył łakomym wzrokiem.
– Ej, co ty robisz?! – zawołałam, widząc jak zanurza palec w kremie na torcie. Nic nie odpowiedział, tylko delikatnie posmarował mi kremem policzek. Nachylił się ku mnie i chwilę potem poczułam jego gorący pocałunek na moim policzku. Piotr zmysłowo zaczął zlizywać z niego krem. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia, zmrużyłam oczy i z przyjemnością poddałam się pieszczotom męża. Potem krem znalazł się jeszcze na moich ustach, szyi i dekolcie, a potem... potem sytuacja wymknęła mi się spod kontroli.
Jeszcze długo z rozkoszą wspominałam ten wieczór. Aż do momentu, gdy zaczął spóźniać mi się okres.
Test ciążowy nie kłamał...
– Szósty tydzień – powiedział lekarz, gdy wreszcie zdecydowałam się na wizytę w gabinecie ginekologicznym. I choć wiedziałam, że właśnie taka będzie diagnoza, łzy napłynęły mi do oczu.
– Jak mogłeś mi to zrobić? – zaatakowałam męża po powrocie do domu. – Przecież obiecałeś, że będziesz uważał... A ja ci głupia zaufałam! – rozpaczałam.
– Naprawdę?! Naprawdę jesteś w ciąży?! – ucieszył się jak dziecko Piotr.
Rodzina i znajomi też się cieszyli. Tylko ja jedna nie podzielałam ogólnej euforii. Przez kilka pierwszych miesięcy ciąży nie czułam się dobrze. Wymioty, bóle głowy, częste napady smutku – to wszystko działało na mnie przytłaczająco. Szef nie był zachwycony tym, że uciekam mu na urlop macierzyński. Powiedział jednak, że będzie trzymał dla mnie etat, bo jestem dobrym pracownikiem. To było jedyne pocieszenie przed tym, co mnie wkrótce czekało...
– Syn, syn! – cieszył się mąż, podczas gdy ja leżałam wymęczona porodem. Po trzech dniach wróciłam do domu i zaczął się prawdziwy koszmar. Mycie, karmienie, przebieranie i wieczny strach, że mogę zrobić dziecku krzywdę. I sama, przez całe dnie sama w domu... Piotr wychodził ostatnio do pracy wcześnie rano i wracał jeszcze później niż kiedyś.
– Mamy dziecko, potrzebujemy pieniędzy – odpowiadał, gdy skarżyłam się, że już nie mam siły.
– Myślisz, że ja zamiast całymi dniami tyrać jak wół nie wolałbym posiedzieć w domu i zająć się małym? Przecież po pracy nawet nie mam sił nacieszyć się naszym synem. Ja też nie miałam sił nim się cieszyć. Marzyłam tylko o jednym: „W końcu się wyspać i wypocząć”.
Kiedy po ośmiu miesiącach wróciłam do firmy, sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła. Zatrudniliśmy opiekunkę na osiem godzin, ale gdy wracałam z pracy to wszystko już było na mojej głowie. A przecież jeszcze musiałam znaleźć siły na naukę.
– Piotruś, wiem, że ty pracujesz, ale ja również. Musimy zacząć dzielić się obowiązkami przy małym.
– Kochanie, wiesz przecież, że chętnie zajmowałbym się Dawidkiem, gdybym tylko miał na to czas... Zresztą, na ile mogę, na tyle ci pomagam.
– A może ja też ci zacznę: „na ile mogę” pomagać?! – wycedziłam przez zęby.
– Wy kobiety potraficie wszystko przetrzymać, macie instynkt macierzyński i on dodaje wam sił – oświadczył Piotr. – Poza tym, przy takim maleństwie jak Dawiś nie ma dużo pracy.
– Jutro sam się o tym przekonasz – ucięłam jego durną gadkę.
– Wanienka, oliwka, puder, zasypka – zwróciłam się wieczorem do męża, gdy przyszła pora kąpieli małego. – A tu pieluchy, smoczki, butelki – wskazałam mu półkę. – Żebyś nie musiał szukać w nocy. Bo dziś ty wstajesz do małego.
– Wielkie mi co! – mruknął. Minę miał hardą, ale dobrze go znałam i wiedziałam, że to tylko pozory. Bał się tak samo jak ja, gdy pierwszy raz sama zajmowałam się synem. I tak musiałam mu pomóc. Nie wytrzymałam, kiedy zobaczyłam, jak Piotr niezdarnie myje małemu głowę, zalewając mu oczy. Ale poza tym poszło mu całkiem nieźle. Nie wiedział, biedaczek, że to dopiero początek męczarni... Kontrolowałam jeszcze ubieranie małego i karmienie. Potem stwierdziłam, że sobie sam poradzi i zajęłam się nauką. Po raz pierwszy od porodu kładłam się z myślą, że będę mogła spokojnie pospać. W środku nocy obudził mnie jednak płacz synka.
– Wstawaj do diabła! Dawid płacze! – zdenerwowałam się na męża. To była nie była spokojna noc. Syn budził się trzy razy. Dla Piotra było to o trzy za dużo.
– Może on jest jakiś chory, że tak co chwila się budzi – stwierdził.
– Ząbkuje – wyjaśniłam.
Rano pierwsze, co usłyszałam, to płacz synka. Odchyliłam kołderkę, chwyciłam dziecko i poczułam, że jest całe mokre.
– Piotrek, jak ty mu pieluchy zakładałeś?! Wszystko przemoczone! Chcesz, żeby Dawid zachorował! – krzyczałam. Mąż stwierdził, że jak mu zrobię jeszcze raz awanturę, to więcej nie będzie mi pomagać przy małym.
– A co ty mi łaskę robisz?! – zawołałam. – To przecież także twoje dziecko! Rozstaliśmy się wściekli na siebie. Cały ten dzień miałam do kitu.
Do domu wróciłam z bólem głowy. Sięgnęłam po podręcznik. I wtedy, jak na zawołanie, mały zaczął marudzić.
– Dziecko, błagam... nie teraz... Ale moje błagania nie zrobiły na nim wrażenia. Dawid płakał coraz głośniej.
– Już nie mogę... – chlipałam. – Też chciałabym się wyspać, nie lecieć z pracy na złamanie karku – użalałam się nad sobą.
– Mówią, że macierzyństwo to najpiękniejsze, co może kobietę spotkać, a dla mnie to koszmar. A wszystko przez Piotra...– umilkłam. – Matko! Co tak cicho! – przeraziłam się. Z duszą na ramieniu spojrzałam w stronę dziecka i... nie wierzyłam własnym oczom: mały patrzył na mnie i uśmiechał się. Wyglądało to tak, jakby rozumiał każde moje słowo i mówił: „Mama, głowa do góry, dasz radę!”.
– Matka jest na granicy załamania nerwowego, a ty się śmiejesz, tak? Mały na dźwięk mojego głosu uśmiechnął się jeszcze promienniej. Mimowolnie się roześmiałam... Tego dnia coś się we mnie zmieniło. Wprawdzie nadal chodziłam niewyspana i zmęczona, ale jakoś łatwiej przychodziło mi pogodzenie pracy z nauką, domem i wychowaniem Dawidka. Może dlatego, że Piotr przyznał w końcu, że nie zdawał sobie sprawy, ile czasu, sił i poświęcenia wymaga opieka nad maleńkim dzieckiem?