"Mój narzeczony Yao był czarny jak heban, pochodził z Togo. Nie przeszkadzał mi jego ciemny kolor skóry i wiara w duchy przodków. Oczami wyobraźni widziałam już piękny dom nad brzegiem oceanu. Moje marzenia boleśnie zderzyły się z rzeczywistością..." Marzena, żona Togijczyka
Szłam uczelnianym korytarzem. Nagle w coś uderzyłam i upuściłam książki i kserówki. Podniosłam wzrok. Przede mną stał zakłopotany czarnoskóry chłopak.
– Psieprasiam – wydukał. – Nie ciałem... Dobzie ciuje?
– Tak – uśmiechnęłam się. Jego czarną jak heban twarz też rozjaśnił szeroki uśmiech. Poczułam sympatię do tego chłopaka. On do mnie chyba też, bo zaprosił mnie do wydziałowej kawiarenki. Tam nadal rozśmieszał mnie swoją polszczyzną. A kiedy okazało się, że oboje mówimy po francusku, zaczęliśmy rozmowę w tym języku.
Yao, bo tak miał na imię, pochodził z Togo, z Zachodniej Afryki. Studia w Polsce dawały mu możliwość dobrej pracy w jego kraju, do którego zamierzał wrócić. Yao tak pięknie opowiadał o Togo.
– Będę miał dom nad oceanem – wyjawiał mi swoje plany. – Posadzę przed nim palmę kokosową... albo drzewko pomarańczowe. Zakochałam się w tym dalekim kraju i zakochałam się w Yao... Bez pamięci. Nie przeszkadzał mi jego ciemny kolor skóry i wiara w duchy przodków. Po roku znajomości włożyliśmy sobie obrączki na palce. Zamieszkaliśmy w ciasnym pokoju w akademiku, ale to nie przeszkadzało nam cieszyć się sobą. Studiowaliśmy i uczyliśmy się bycia razem. Planowaliśmy też dalsze życie.
– Pojedziemy do Togo – mówił Yao. – Zamieszkamy w Lome, nad oceanem – namawiał mnie na wyjazd do jego ojczyzny. Oczami wyobraźni widziałam już piękny dom z tarasem wychodzącym na plażę, ale też bałam się trochę. Obcej kultury, upałów, chorób, dzikości Afryki... W końcu się jednak zdecydowałam. „Pomogli” mi w tym rodacy. Gdy szłam z Yao ulicą, wciąż słyszałam: „bambus”, „czarnuch”, „asfalt”...
– To posadzimy te kokosy przed domem? – zagadnęłam męża po jednym z takich nieprzyjemnych epizodów.
– Zasadzimy... – przytulił mnie mocno.
Od razu zrozumiał.
Trzy miesiące później lądowaliśmy w Lome. Wyszłam z samolotu, a powietrze było tak gorące, że z trudem oddychałam. Na lotnisku czekali bliscy Yao. Wyściskali mnie serdecznie. Potem podjechaliśmy pod dom teściów, otoczony murem, z kratami w oknach. Przerażona spojrzałam na Yao.
– Złodzieje nie śpią – wyjaśnił. – Przychodzą w nocy, rzucają czar i wynoszą cały dobytek... Myślałam, że żartuje. Ale on mówił serio. Nigdy nie zasypiał twardym snem. Zawsze miał pod ręką maczetę. Ja też nie mogłam spać spokojnie. No bo jak to możliwe, gdy po ścianach chodzą skorpiony? No i jeszcze ta pogoda... Nigdy nie jest dobra. Gdy padają deszcze, atakują komary i roznoszą malarię, gdy nadchodzi Harmattan (susza), pył niesiony z Sahary nie daje żyć. Wchodzi do oczu, ust, oblepia skórę... A na dodatek w kranie brakuje wody.
„Gdzie ten piękny kolorowy kraj z egzotyczną roślinnością, barwnymi ptakami?”, myślałam, patrząc na zeschniętą czerwoną ziemię i lichy krzak przed domem.
– Nie martw się – pocieszał mnie Yao, gdy bezsilność wyciskała z moich oczu łzy. – Znajdę dobrą pracę, zamieszkamy w lepszej dzielnicy. W odpowiedzi uśmiechałam się tylko smutno. Nie chciałam robić mężowi przykrości, ale wiedziałam, że na to nie ma szans. Choć Yao miał dyplom lekarza medycyny, pracował tylko jako wolontariusz. Dla mnie nawet takiej pracy nie było. Jedyna rzecz, która mnie w Afryce zachwycała, to ocean. Kąpałam się nawet w grudniu... Ale to za mało, by pokochać Togo.
Byłam tam obca...
– Yovo, yovo! – wołały za mną dzieci na ulicy. I nie były to okrzyki radości, bo yovo, czyli biały, to intruz. Nie wytrzymałam. Kiedy w domu zalęgły nam się termity, powiedziałam sobie: „DOŚĆ! Wracam do Polski”.
– Marzenka – błagał mnie mąż. – Nie możemy wyjechać. Tu jesteśmy potrzebni. Denerwowała mnie postawa Yao. Bardziej dbał o pacjentów niż o mnie. Podjęłam ostateczną decyzję o wyjeździe. Do końca miałam nadzieję, że Yao wróci ze mną. Ale nie wyjechał. „Czy dobrze zrobiłam? Czy to było jedyne wyjście?”, myślałam, siedząc w samolocie. Przypominałam sobie zatroskaną minę teściowej, która nie rozumiała, dlaczego wyjeżdżam. Przecież ona oddała mi całe serce... Łzy spłynęły mi po policzkach. Osuszył je dopiero widok bliskich na lotnisku w Niemczech.
Pierwszy dzień w Europie był cudowny, następne, w Polsce, już gorsze. Tęskniłam za mężem, na dodatek źle się czułam i spóźniał mi się okres. Sądziłam, że to zmiana klimatu, ale na wszelki wypadek zrobiłam test. Byłam w ciąży... „Wróć. Tu jest dom naszego dziecka. Tu duchy przodków pomogły nam spłodzić syna”, napisał w SMS-ie Yao, kiedy oznajmiłam mu nowinę. Nie mogłam spełnić jego prośby. Źle znosiłam ciążę. Może przez nerwy. Bo im większy był mój brzuch, tym bardziej oddalałam się od męża. Jego SMS-y nie były już tak gorące. A dwa tygodnie przed terminem porodu Yao w ogóle przestał pisać... Melissa przyszła na świat cała i zdrowa. I czarna. Wiedziałam, że samej nie będzie mi łatwo z ciemnoskórym dzieckiem.
– Nie martw się, damy radę – pocieszał mnie tato, gdy jechaliśmy ze szpitala do domu. Miał przy tym tajemniczą minę, bo wiedział więcej niż ja. Drzwi od domu otworzył mi... YAO!
– Ma choute, moja malutka – powiedział po francusku i wziął Melissę na ręce. – I moja żona – pocałował mnie w czoło. Byłam zdezorientowana.
– Przyjechałem, bo tęskniłem za tobą... za wami... I zostanę...
– A twój dom nad oceanem? – Po co mi on, skoro moje serce jest tutaj. Tu wybuduję dom.
– Ale jest za zimno, by wyrosło drzewko pomarańczowe.
– To zasadzę je w doniczce...