"Za namową męża zgodziłam się na adopcję dziewczynki. Bałam się wychowywać cudze dziecko, nie chciałam, by odezwały się w nim niedobre geny. Pewnie dlatego byłam dla córki bardzo surowa, nie umiałam okazać jej uczuć. A teraz naprawdę bardzo się boje, bo uciekła z domu i zatarła za sobą wszystkie ślady..." Joanna, 57 lat
– Właśnie, że pójdę! Nie zabronisz mi – Monika stała w drzwiach mojego pokoju z podniesioną hardo głową.
– Nigdzie nie pójdziesz – powiedziałam spokojnie. – To jest mój dom i ja tu rządzę, a ty masz się mnie słuchać.
– Tata by mi pozwolił! – wykrzyknęła.
– Bo ojciec zawsze za dużo ci pozwalał. Ale nie ja. Masz się uczyć, a nie włóczyć po nocach z jakimś chłopakiem, którego nawet nie znam... Jesteś zepsuta do szpiku kości – chciałam zakończyć tę rozmowę.
– Wiesz, co? Ty nie jesteś matką, tylko okropnym tyranem – Monika trzasnęła drzwiami, że aż szyby zabrzęczały.
Od śmierci mojego męża było między nami coraz gorzej. Ale czegóż ja się mogłam spodziewać po tym dziewuszysku? Od samego początku, od dnia, kiedy ją adoptowaliśmy, jeszcze jako niemowlaka, wiedziałam, że będą z nią kłopoty. Przecież nawet nie wiedzieliśmy, kim byli jej biologiczni rodzice. Nie mogliśmy mieć własnych dzieci, a Antoni tak bardzo pragnął być ojcem. Stale wracał do tego tematu, ale ja długo nie wyrażałam zgody.
– Ty chyba jesteś niepoważny – mówiłam. – Mamy wziąć jakieś obce dziecko, nie wiadomo, jakich rodziców, może złodziei albo jeszcze gorzej, żeby nas kiedyś okradło albo zabiło? Ty chyba oszalałeś!
– Nie. Wychowalibyśmy je na dobrego i porządnego człowieka – nie ustępował Antek. – Wzięlibyśmy niemowlę ze szpitala... Nie przypuszczałam, że mąż okaże się taki uparty. Ale dobrze wiedziałam, jak bardzo chciał mieć dzieci. Ja także nieraz tęskniłam za radosnym gwarem w naszym domu. Więc może Antek miał rację? Przecież wielu ludzi adoptuje dzieci i nie żałuje tego nigdy – tłumaczyłam sobie. W końcu uległam.
Jeszcze nigdy nie widziałam tak wielkiej radości w oczach męża, jak wtedy, gdy po długim namyśle powiedziałam mu, że zgadzam się na adopcję. Ale musi to być dziewczynka, bo z chłopcem byłoby pewnie więcej problemów.
– Kochanie, wszystko jedno, dziewczynka czy chłopiec! – zawołał Antek. – Najważniejsze, że się zgadzasz...
Formalności trochę trwały, ale w końcu w naszym domu pojawiła się kilkumiesięczna dziewczynka. Antek oszalał na jej punkcie, ja też zajęłam się nią troskliwie, chciałam być dobrą matką. Ale jakoś nie umiałam się pozbyć dziwnego uczucia, gdy do niej podchodziłam, gdy brałam ją na ręce, tuliłam do siebie. Niby wszystko było w porządku, starałam się ją pokochać, ale ilekroć patrzyłam w jej duże, niebieskie oczy, czesałam jasne kędziory, to po głowie tłukła mi się myśl, że to nie ja ją urodziłam.
Zawsze obsesyjnie szukałam w niej oznak czegoś złego, jakichś niedobrych genów odziedziczonych po rodzicach. I może dlatego traktowałam ją dość surowo. Mąż miał mi to za złe. Pamiętam, jak w przedszkolu Monika ugryzła jakieś dziecko i wychowawczyni poskarżyła się na nią.
– Widzisz, a jednak miałam rację – mówiłam do męża z triumfem. – Wychodzi z niej prawdziwa natura... Ma dopiero pięć lat i robi takie rzeczy.
– Nie opowiadaj bzdur – zdenerwował się Antek. – Zapytałaś ją, dlaczego to zrobiła? – A gdy potrząsnęłam przecząco głową, zawołał córkę.
– Monisiu, dlaczego ugryzłaś tego kolegę?
– Bo... Bo podarł mój rysunek – powiedziała płaczliwie. – I śmiał się, bo nie umiałam narysować pociągu...
– No widzisz, nie zrobiła tego bez powodu – Antek przytulił małą. – Nauczę cię rysować pociąg i pokażesz temu koledze, ale w przyszłości nie gryź go, grzeczne dziewczynki tak nie postępują.
– Ale ona nie jest grzeczną dziewczynką i musi ponieść karę – powiedziałam ostro. – Ciekawe, co zrobi, jak będzie starsza, złamie komuś rękę albo zepchnie ze schodów... Za karę nie pójdziesz do zoo.
– Ale mieliśmy iść na lody – mała przytuliła się do ojca i spojrzała mu w twarz, jakby szukając u niego ratunku. A on pogłaskał ją po włosach, jednak się nie odezwał. Ale i tak zrobił swoje i kupił lody.
– Nie pójdziemy na lody, to lody przyjdą do nas – zażartował. Mała roześmiała się i podskoczyła z radości. A ja jakoś nie zaprotestowałam. I tak już było zawsze. Jeżeli ja karałam Monikę za jakieś drobne przewinienia, Antek jej to w jakiś sposób wynagradzał.
Widziałam, jak dziewczynka przylgnęła do niego, jakim był dla niej autorytetem, jak przychodziła do niego z każdym niemal problemem. I nieraz czułam się zazdrosna. Chyba dlatego byłam jeszcze bardziej surowa.
– Co ty chcesz od tego dziecka? – mąż robił mi wieczorami wymówki, gdy mała już spała. – Traktujesz ją tak, jakby nie była w domu, tylko w jakimś zakładzie. Wciąż ją karzesz. Nie wolno dziecka tak tresować.
– Ja tylko chcę ją porządnie wychować – odparłam. – Przecież sam widzisz, jaka robi się krnąbrna.
– Bo się buntuje, to normalne w jej wieku – Antek popatrzył na mnie z dezaprobatą. – Ja też bym się buntował, gdybyś tak mnie traktowała.
– Wciąż jej bronisz! – krzyknęłam.
– A skąd wiesz, co w niej siedzi tam w środku, jakie ma geny... Kiedyś wyjdą z niej i obrócą się przeciwko nam.
– Z góry założyłaś, że ona jest zła – tym razem Antek porządnie się zdenerwował. – A to jest normalna dziewczynka, jak wszystkie w jej wieku. Czy ty tego nie widzisz? I wiesz, co ja myślę, Marysiu? Jak nadal będziesz tak z nią postępować, to kiedyś ją stracimy!
Antek zmarł na zawał, gdy Monika była w liceum. Bardzo rozpaczała. Długo nie mogła dojść do siebie i większość czasu spędzała zamknięta w swoim pokoju. Nie chciała ze mną rozmawiać, a jeżeli już, to robiła to w sposób bezczelny i arogancki. To jeszcze bardziej mnie denerwowało, zabraniałam jej więc wszystkiego.
– Nie musisz mnie puszczać do tego kina, bez łaski, nie zależy mi – powiedziała kiedyś. – A jak będę gdzieś chciała wyjść, to ciebie nie będę pytać.
– Jak ty się do mnie odnosisz?! – krzyknęłam. – Bezczelna smarkula...
– Możesz mnie nazywać, jak ci się podoba – przerwała mi. – Tatę bym zapytała, czy mogę wyjść. Ale jego już nie ma, bo to ty... – głos jej zadrżał. – To ty go wpędziłaś do grobu...
Teraz to już sobie pozwoliła na zbyt wiele. Jednym susem znalazłam się przy niej, uniosłam rękę i uderzyłam ją z całej siły w twarz.
– Jak śmiesz! – krzyknęłam wściekła.
– Możesz mnie bić, ile chcesz – stała nieporuszenie, wciąż ze śladami łez na coraz bardziej czerwonym policzku. – Możesz mi wszystkiego zakazywać, nie dawać kieszonkowego, nie odzywać się do mnie... – Pociągnęła nosem. – Wiem, że mnie nienawidzisz, nigdy mnie nie kochałaś, tak jak tatuś. Ale zobaczysz, i tak od ciebie ucieknę.
– A uciekaj sobie, tylko ciekawe, gdzie – odburknęłam, wychodząc.
A potem było coraz gorzej. Każda nasza rozmowa zamieniała się w kłótnię. Monika była uparta, zaczepna, zaczęła się wulgarnie wyrażać. Do tego znikała gdzieś na całe popołudnia, a każdy jej powrót kończył się awanturą. Czasem żałowałam, że Antek tego nie może zobaczyć, pewnie wtedy przyznałby mi rację, że dziecko, które zaadoptowaliśmy, jest na wskroś złe. Domyśliłam się, że Monika ma jakiegoś chłopaka, poznałam to po jej zachowaniu, po tym, jak bardzo zaczęła o siebie dbać. Chciałam, żeby przyprowadziła go do domu, ją jednak moja prośba rozwścieczyła.
– To jest mój chłopak i nic ci do niego! – wrzasnęła. – Może gdyby tata żył, tobym z nim przyszła, ale nie chcę, żebyś ty z nim rozmawiała.
– Nie to nie – obraziłam się.
Nie wiem, dlaczego nie pozwoliłam jej iść wtedy do klubu. Z czystej przekory, z potrzeby odwetu, żeby ją ukarać za to, jak się do mnie odnosiła. Nie przewidziałam jednak, jakie skutki pociągnie za sobą ten zakaz. Monika uciekła z domu. Zorientowałam się dopiero wtedy, gdy nie wróciła na noc, a na jej biurku znalazłam małą kartkę. I tylko jedno krótkie zdanie: „Nigdy do ciebie nie wrócę”. Stałam tak przez chwilę z tym kawałkiem papieru w dłoni i czułam się taka bezradna... A potem przyszła złość. Pomyślałam sobie, że pewnie została na noc u tego chłopaka i że za kilka godzin wróci. Jak zwykle z tą swoją naburmuszoną miną, hardo podniesioną głową... „No, to ja już jej pokażę, już jej dam popalić. Nie ujdzie jej to na sucho”, odgrażałam się w myślach.
Ale następnego dnia zaczęłam się niepokoić. Ona naprawdę uciekła z domu. Nie rozumiałam tylko, dlaczego. Przecież niczego jej nie brakowało... „Za dobrze smarkata miała”, myślałam coraz bardziej wściekła na córkę. „Nie umiała docenić tego... No właśnie, czego...? Miała dach nad głową, jedzenie, ubrania, Antoni ją kochał. A ja? No cóż, zawsze starałam się wychowywać ją na porządnego człowieka... A ona okazała się taka niewdzięczna i samolubna...” Ale cokolwiek o niej myślałam, zaczęłam się naprawdę niepokoić.
Gdzie ona była, gdzie spała, co jadła przez cały dzień? Przecież Monika nie miała pieniędzy, nigdy nie dawałam jej zbyt dużo kieszonkowego, a ostatnio zupełnie jej obcięłam... Zadzwoniłam do wszystkich jej koleżanek, ale żadna nic nie wiedziała, a może nie chciały mi nic powiedzieć, bo Monika im zabroniła. Pytałam o tego chłopaka, jednak bez skutku. Więc zaczęłam przeszukiwać jej pokój, myślałam, że tutaj znajdę jakiś ślad, może adres lub numer telefonu... Znalazłam jej pamiętnik. Nie powinnam może tego robić, ale zaczęłam go czytać. A po godzinie gruby, czarny zeszyt wypadł mi z rąk na kolana. Zdanie, które najczęściej się przewijało przez te kilkadziesiąt stron zapisanych jej pochyłym pismem, to było pytanie: „Dlaczego mama mnie nie kocha?” Pierwszy raz zadała je, gdy była w czwartej klasie, ostatni – pół roku temu. Zaraz potem napisała: „Ale teraz mam Michała i już tak się nie boję, nie potrzebuję jej miłości...” Jak to możliwe, że ona tak myślała? Przecież to nieprawda. Monika była i jest moją córką i zawsze chciałam dla niej jak najlepiej. Oboje z Antonim mieliśmy tylko ją i tak wiele dla nas znaczyła...
Potarłam czoło i zastanowiłam się przez chwilę. Czy aby na pewno Monika tak wiele dla mnie znaczyła? No oczywiście, dlatego tak bardzo bałam się tych jej złych genów i usiłowałam nie dopuścić, aby kiedykolwiek się ujawniły. Nagle dotarło do mnie, że to ja wywołałam w niej zło. Jak mogłam być tak ślepa i surowa? Ona broniła się przede mną, jak mogła. A kiedy już nie dała rady dłużej, uciekła. „Boże kochany, spraw, żeby nic się jej nie stało”, zaczęłam się żarliwie modlić. Otarłam łzy, teraz nie czas na nie. Musiałam działać, i to szybko. Zgłosiłam na policję zaginięcie córki. Zwróciłam się też o pomoc do agencji specjalizującej się w poszukiwaniu zaginionych. Postanowiłam też jeszcze raz porozmawiać z jej koleżankami. Starałam się dotrzeć do tego Michała. Ale na razie nadaremnie...
Mam ogromne poczucie winy. Nadal poszukuję mojej córki. I myślę, że ten koszmar, który przeżywam, jest dostateczną karą za zło, jakie jej wyrządziłam. Pracownicy agencji twierdzą, że ją odnajdę, że jest szansa. A ja muszę im wierzyć, bo inaczej nie mogłabym żyć. Gdyby jeszcze był przy mnie Antoni, byłoby mi lżej. Ale gdyby on żył, Monika pewnie by nie uciekła. Zdecydowałam się wystąpić w telewizji. Będę błagać moją córkę, żeby wróciła do domu. Żeby dała mi jeszcze jedną szansę, żeby tę szansę dała nam obydwóm. Wróć, córeczko!